Nowa twarz Sölden (III)

Choć pierwszy dzień odkrywania freeride’owego oblicza tyrolskiego Sölden był nader bogaty, to okazało się, że do objeżdżenia jest jeszcze multum świetnych miejsc.

Tym razem prognozy się sprawdziły: chmury były nisko zawieszone, więc widzialność słaba i nierokująca dobrze pozatrasowym wyprawom. Wprawdzie w planach mieliśmy rekonesans położonego na krańcu doliny – pięknego i jednego z moich ulubionych w Alpach – obszaru Hochgurgl/Obergurgl, ale Daniel Leiter, nasz przewodnik z miejscowego Freeride Center, zasugerował, by zostać w Sölden.

Argument był prosty (choć mógł brzmieć także niepokojąco): kiedy niewiele widać, lepiej jeździć w żlebach i wśród skał, bo stają się one niezłymi punktami orientacyjnymi. W Hochgurgl/Obergurgl przeważają otwarte przestrzenie, a w Sölden jest pod tym względem – wedle Daniela – lepiej.

Wsiedliśmy zatem z Darkiem Urbanowiczem potulnie do gondoli na Gaislachkogel, mając zresztą nieśmiałą nadzieję, że na było nie było 3000 m n.p.m. widzialność może będzie choć trochę większa niż w dolinie. Zasadne okazało się oczywiście znane przysłowie: w górze wcale lepiej nie było.

Daniel wydawał się niezrażony. Z trasy uciekliśmy od razu, by ruszyć szerokim żlebem tuż pod linami kolejki. I faktycznie okazało się, że nawet w chmurach da się jeździć poza trasami, o ile tylko w okolicy widać jakieś stałe punkty – właśnie skały bądź głazy. Nie trzeba już jednak wspominać, że prócz nas jakoś nikogo w tym kuluarze nie było.Potem było podobnie – tego dnia jakoś mało kto kwapił się wyskoczyć poza przygotowane i oznakowane nartostrady.

My tymczasem po zaliczeniu długiego wariantu łączącego górną i pośrednią stację Gaislachkogelbahn wróciliśmy na szczyt. Teraz Daniel zaproponował zmodyfikowaną nieco i, jak zapowiedział, dłuższą wersję zjazdu wokół Gaislachsee. Tym razem trzeba było wspiąć się kilkadziesiąt metrów na pierwszą (tę niższą) z przełęczy pomiędzy Gaislachkogel a Schwarze Schneide (też trzytysięcznik). Z niej prowadzić miał piękny zjazd w kierunku jeziora, a potem szlak przećwiczony już mniej więcej dzień wcześniej.

Kłopotem okazały się stojące na tym poziomie chmury. Teraz nie pomagały już za bardzo nawet skały w górnych partiach. A niżej było już całkiem źle. Dość powiedzieć, że dwa razy musieliśmy zatrzymać się na dłuższe postoje w oczekiwaniu na słońce i przetarcie się nieba. A ono nieszczególnie chciało się pokazać. W końcu tylko dzięki temu, że Daniel zna w okolicy bodaj każdy większy kamień i zagłębienie, dotarliśmy w okolice dolnej stacji jednego z miejscowych wyciągów.

I… wjechaliśmy ponownie na Gaislachkogel. Tym razem Daniel nie pytał już o zdanie: po prostu zarządził podejście na kolejną przełęcz między Gaislachkogel a Schwarze Schneide – tę wyższą. Proponował ją już dzień wcześniej, ale wtedy z lenistwa wybraliśmy Krumpe Rinne… Powtórzył: to jakieś pół godziny marszu, tyle że na tej wysokości – ok. 3 tys. m n.p.m. – jest on nieco trudniejszy niż niżej. Na dodatek nawiało trochę śniegu i nie widać, by ktoś go przetarł…

Najważniejsze to iść swoim tempem, nie szarżować z prędkością – dodał. Pokazał nam też technikę – czy też prostą sztuczkę – pozwalającą wzmocnić wydeptywane w głębokim śniegu przy podchodzeniu stopnie. Przymocowaliśmy narty do plecaków i zaczęliśmy wspinaczkę.Faktycznie, miejscami zaspy były potężne. Do tego stromizna plus ta wysokość.Szliśmy zatem nieco dłużej niż zwykle, dysząc na potęgę, ale w końcu dotarliśmy na Hängender Ferne, bo tak miejscowi nazywają tę przełęcz. Wysokościomierz w zegarku Darka pokazał 3032 m n.p.m.Chwila na wyrównanie oddechu, wpięcie nart oraz… ocenę sytuacji. Bo teraz trzeba przecież będzie z przełęczy zjechać. W dole pod granią – wyjaśnił Daniel – jest kolejny lodowiec, więc aby zminimalizować niebezpieczeństwo wpadnięcia w szczelinę, trzeba trzymać się śladu i nie zatrzymywać po drodze. Najpierw jednak należało pokonać gęsto najeżony głazami początkowy, najbardziej stromy odcinek.

Pierwsze metry przebyliśmy, korzystając z – również jak najbardziej przecież narciarskiej – techniki ześlizgu, lecz potem była już bajka. Puch i nikogo wokół. Ale tu znowu przydała się znajomość terenu u przewodnika – konfiguracja terenu powoduje, że nawet lekkie odbicie w niewłaściwym kierunku musi skończyć się koniecznością jazdy innym wariantem. Daniel poprowadził nas tymczasem najpierw do tyleż wąskiego, co stromego żlebu – choć tu już nie trzeba było uciekać się ześlizgu, lecz można było próbować skrętów.Potem zaś na początek pięknej płani, zakończonej jedynie z jednej strony stromym – jak zapowiedział – klifem. Kłopot w tym, że widzialność znowu siadła na tyle, że modelowo spłaszczała śnieg. Postanowiliśmy ponownie poczekać na szczęście, a raczej na podmuch wiatru, który przegoniłby chmury i odsłonił słońce.

W tym czasie Daniel precyzyjnie wytyczał linię zjazdu, by trafić na dobrej jakości śnieg, a równocześnie nie zbliżyć się niebezpiecznie do feralnego uskoku i zatrzymywać w miejscach najmniej zagrożonych lawinami. Wreszcie po dobrych 20 min mogliśmy – zachowując stosowne odstępy – ruszyć w dół.

I dopiero teraz okazało się, że warto było ponosić trudy podejścia na grań! Zjazd okazał się zjawiskowy. Żadnych śladów prócz naszych, puch, prędkość, sceneria, długość szusu… Nic dziwnego, że kiedy w końcu dotarliśmy do nartostrady wiodącej dnem doliny Rettenbach Tal, pomknęliśmy nią w kompletnym amoku. Celem była mała chata Stabele, położona tuż przy tej trasie (przy dolnej stacji krzesełek Langegg), która wedle zapewnień Daniela – już to z racji świetnej atmosfery i zawsze uśmiechniętej i przyjaznej obsługi, jak przedniej kuchni – jest ulubionym miejscem lokalnych riderów.

Przewodnik znowu miał rację. Wędzone, a potem dopiero pieczone żeberka w towarzystwie karafki zweigelta okazały się zacnym zwieńczeniem dnia i dopełnieniem zaskakująco obfitych freeride’owych możliwości Sölden. Pozostaje jednak sprawdzić, co oferują pod tym względem Hochgurgl/Obergurgl.

wszystkie fotografie: Dariusz Urbanowicz