Nowa twarz Sölden (II)

Powtórzmy tezę ostatniej korespondencji: ten jeden wyjazd kompletnie zmienił mi obraz tyrolskiego Sölden, stacji, którą – jak się zdawało – dość dobrze znałem.

Dużo do myślenia mogło dać już to, jakie narty radził wypożyczyć Daniel Leiter, nasz przewodnik z miejscowego Freeride Center. To, że powinny być szerokie „pod butem”, było jasne – zakładaliśmy jazdę po nieprzygotowanym terenie. Daniel sugerował jednak, by wziąć też narty możliwie długie. Dość powiedzieć, że mierząc 165 cm wzrostu, zafasowałem Rossignole Sky 7 HD mające 180 cm zamiast choćby, zdawałoby się, poręczniejszych 172 cm. Owszem – myślałem w duchu – model ma spory rocker, ale przecież nie ma szans na żaden głęboki puch, przeciwnie – raczej czeka nas twarde podłoże. Trzeba będzie mocno cisnąć…

Pogoda wcale nie nastrajała optymistycznie. Dzień wcześniej podczas rekonesansowego zjazdu z Gaislachkogel – jak najbardziej oznakowanymi trasami – doświadczyliśmy silnego, zimnego wiatru. Nieco też sypało, ale wichura momentalnie wywiewała śnieg z tras, zwłaszcza że te były miejscami po prostu zlodzone.

Teraz wprawdzie przebijało się słońce, ale wedle prognoz niedługo miało się chmurzyć i znów padać.

Lecz cóż, przewodnik, zwłaszcza miejscowy, powinien przecież lepiej znać sytuację w swojej okolicy. Zapewne też nie przez przypadek wyglądający na absolutnego zawodowca serwisman z wypożyczalni Sporthütte Fiegel przy dolnej stacji gondoli na Gaislachkogel zmienił nam talerzyki przy kijkach na takie z dużą średnicą.

Od razu było też widać, że Daniel przygląda się nam badawczo. Potem ze śmiechem wyjaśniał, że obserwacja, jak zachowują się klienci, nim jeszcze wepną narty, to część procedury w jego zawodzie. – Już to, czy właściwie wkładasz buty, czy wiesz, jak założyć szelki od detektora lawinowego, a nawet jak niesiesz narty do kolejki, pozwala mi ocenić, w jakie miejsca mogę cię zabrać. No i czy w ogóle nadajesz się do jazdy w terenie! – wyjaśniał.

Ale naturalnie najpierw sprawdził nasze umiejętności na jednej z tras z Gaislachkogel. Po obowiązkowej kontroli funkcji nadawania w detektorach rzucił krótko: – Zobaczymy, gdzie by tu sobie dziś pojeździć… I kazał ruszać za sobą.

Tak się złożyło, że z wyciągów nie sposób było dostrzec nikogo próbującego off piste, Daniel jednak od razu znalazł przedni puch. No i, jak się okazało, w całości jedynie dla naszej trójki. Nic piękniejszego nie mogło się zdarzyć, zwłaszcza że wariant był urozmaicony pod względem konfiguracji, długi (wiódł od górnej stacji krzesełka Gratl na samo dno doliny Rettenbach Tal) i akurat wyszło słońce, więc widoczność była wystarczająca. Na dodatek Daniel od razu zaczął też pasjonujący wykład o tajnikach poruszania się w terenie. Bo z emocji tak się złożyło, że już podczas pierwszego zjazdu zatrzymaliśmy się dla wyregulowania oddechu w niewielkim zagłębieniu stoku – co oczywiście jest kardynalnym błędem, jako że w razie zejścia lawiny uniemożliwia ucieczkę z jej toru i zwiększa niebezpieczeństwo głębokiego zasypania. Niby to wiedzieliśmy, ale emocje przyćmiły pamięć. Niejako sami więc podaliśmy pierwszy temat lekcji.

Po takiej rozgrzewce wjechaliśmy znowu na Gaislachkogel, by sprawdzić inną jego partię. Z grani ruszyliśmy szerokim, lecz wyglądającym tego dnia na lawiniasty, żlebem w kierunku jeziorka Gaislachsee, o tej porze roku pokrytego naturalnie śniegiem. I znowu była bajka.Wprawdzie pojawiło się nieco freeride’owego towarzystwa, ale rozległa przestrzeń sprawiała, że wciąż do woli można było wytyczać swoje linie, a ponadto słyszeć ciszę i czuć się stosownie samotnie.Do tego dochodziła niezbyt trudna, lecz urozmaicona, a więc ciekawa konfiguracja. Śnieg zmieniał się wraz ze zmniejszaniem wysokości n.p.m. – od delikatnej, ale do swobodnego przejechania szreni przez puch po cięższy już, wiosennie mokry w dolnej partii.

Stamtąd znowu wyciągnęliśmy się w górę. Tam Daniel dał do wyboru: albo podejście na grań Hangender Ferne (jak skomentował: „normalnie jakieś pół godziny, ale na poziomie 3000 m n.p.m.”) i zjazd jej drugą stroną. Albo Krumpe Rinne – czyli w miejscowym żargonie „skręcona rynna”. Stanęło na żlebie. Gdy już doń dotarliśmy, z góry wrażenie robiło najwyżej całkiem spore momentami jego nachylanie i co węższe fragmenty.Daniel precyzyjnie wytyczał trasę tak, by jechać po w miarę dobrym śniegu i zatrzymywać się we w miarę bezpiecznych miejscach.Nie spodziewaliśmy się jednak, że kuluar jest tak długi – a liczy dobre 300-400 m. Ani też tego, że ma taki właśnie – pokręcony – kształt. Dopiero u wylotu – a potem z dna Rettenbach Tal i wyciągu po drugiej stronie doliny – można było odpowiednio go docenić.Zbliżała się pora przerwy na obiad (wedle niektórych: lunchu). Mieliśmy go zjeść w niedawno otwartej Glacier Restaurant – niemalże na mecie zawodów Pucharu Świata u stóp lodowca Rettenbach. By tam dotrzeć, potrzeba dobre pół godziny – ale Daniel zdecydował się jeszcze odbić w bok, aby zafundować nam dwie linie z okolicznych szczytów: Schwarzkogel (też trzytysięcznik), a potem Rotkogl (niemalże trzytysięcznik). I znowu byliśmy tam sami – choć dostęp nie wymaga podchodzenia, warianty są dość łatwe, a śnieg był zjawiskowy.W Glacier Restaurant dostaliśmy stolik na tarasie z widokiem na całą trasę zawodów Pucharu Świata – i można było wyobrazić sobie, jakim przeżyciem byłoby w październiku oglądanie stamtąd zmagań najlepszych alpejczyków przy zacnym posiłku (baranina z musem malinowym i polentą była wyśmienita) i dobrym winie.Teraz trwały natomiast przygotowania do również tradycyjnego spektaklu plenerowego (tak, tak: na 3000 m n.p.m. i z udziałem 500 aktorów!), upamiętniającego przemarsz 60 000 żołnierzy (i 37 słoni) Hannibala przez Alpy podczas wojny Kartaginy z Rzymem w 218 r. p.n.e  (w tym roku spektakl planowany jest na 12 kwietnia).

Nie obżeraliśmy się jednak: Daniel zapowiedział, że po obiedzie ruszamy dalej do roboty. Rzeczywiście, najpierw przejechaliśmy na drugi z söldeńskich lodowców – Tiefenbach, by i tam zaliczyć kolejny terenowy zjazd. Potem ruszyliśmy już do stacji, ale wciąż w miarę możliwości poza trasami…Okazało się bowiem, że Daniel i na tę okoliczność wypatrzył dziewiczy wariant. Trzeba się było wprawdzie przedrzeć kawałek między skałami, ale jego długość, puch oraz znowu cudowna samotność warte były tej ceny.Kiedy wjechaliśmy wreszcie na wiodącą już do stacji Sölden trasę wiodącą przez Rettenbach Tal, na twarzach nią zjeżdżających widać było oznaki zazdrości.

Dość bogaty okazał się ów freeride’owy rekonesans w tyrolskiej Ötztal… A czekał nas jeszcze następny dzień – zależnie od pogody albo w położonych na krańcu doliny Hochgurgl/Obergurgl, albo znowu w Sölden. Zdecydować mieliśmy nazajutrz rano.

Cdn.

PS Zdjęcia: Dariusz Urbanowicz, Daniel Leiter i Krzysztof Burnetko