Nowa twarz Sölden (I)

Wystarczył jeden wyjazd, by kompletnie zmieniło się moje wyobrażenie o stacji, którą – jak mi się zdawało – znałem już całkiem dobrze. Chodzi o tyrolskie Sölden.

Ten kurort w dolinie Ötztal słynie z tego, że:

1. są tam aż dwa udostępnione narciarzom lodowce, a kolejkami można dostać się na trzy trzytysięczniki – tras, i to różnej trudności i o sporych przewyższeniach, jest więc multum (łącznie 144 km)
2. każdej jesieni to tam rozpoczyna się cykl zawodów alpejskiego Pucharu Świata
3. po nartach jest moc możliwości zabawy – i to podobno także do rana.

Taki też wizerunek potwierdzały moje dotychczasowe wizyty. Pierwsza, jeszcze w latach 90., trwała aż dwa tygodnie, zdążyłem więc dogłębnie poznać owe kilometry tamtejszych tras (z lodowcowymi włącznie). Wprawdzie ominęły mnie wieczorne klimaty stacji, bo nocowałem w odległej o pół godziny jazdy busem osadzie Vent na krańcu doliny (skądinąd to jeden z punktów startowych skitourowych wypraw na najwyższy szczyt austriackiego Tyrolu, czyli Wildspitze). Ale że za hucznymi apres ski nie przepadam, więc nie żałowałem – zwłaszcza że atmosfera w Vent, z panującą tam ciszą i okolicznym krajobrazem jest, zwłaszcza przy rozgwieżdżonym niebie, zjawiskowa.

Kolejne pobyty, już dużo krótsze, nie były w stanie zmienić początkowego wrażenia: multum tras, niektóre dość wąskie, sporo ludzi (choć są i ustronniejsze zakątki – nawet takie, w których na okolicznych skałach zdarza się dostrzec kozice), pod koniec dnia dojazdówki do doliny mocno wyślizgane i pełne zawianego już nieco narciarskiego towarzystwa. A w samym miasteczku faktycznie mnóstwo barów z głośną muzyką i knajp zapraszających na całonocne już tańce (zaś w niektórych przybytkach i inne swawole).Cóż, taki styl… A jeszcze dość drogo – tak jeśli chodzi o ceny karnetów, jak zakwaterowania (bo już nie napitków – te są na zwykłym poziomie).

W efekcie dużo ciekawszym miejscem w dolinie wydawało mi się położone nieco wyżej Hochgurgl/Obergurgl – bo i tereny narciarskie są tam zacne, i atmosfera bardziej, by tak powiedzieć, alpejska.

Ostatnio poznałem jednak kompletnie nowe oblicze Sölden. Wszystko za sprawą Daniela Leitera z miejscowego Freeride Center (oraz Darka Urbanowicza, starego narciarskiego kompana, komentatora zawodów alpejskich w telewizji Eurosport i dziennikarza Weszło FM).

Ale na początku nic na sensację nie wskazywało… Śniegu w dolinie było – łagodnie mówiąc – niewiele. Prognozy pogody też nie zachęcały – i to niestety tylko te googlowskie, na których nie wiedzieć czemu opiera się ostatnio tak wielu narciarzy, choć są niedokładne, zwłaszcza jeśli chodzi o warunki w górach.

Faktycznie, gdy przyjechaliśmy do Sölden, nawet na dole była mgła i mocno wiało. Choć było już mocno po południu, zdecydowaliśmy się pojechać w górę, by zobaczyć wybudowaną niedawno na ponad 3000 m n.p.m. i mocno wszędzie w stacji reklamowaną James Bond Cinematic Installation. Wiedzieliśmy tylko, że to rodzaj uwiecznienia wydarzenia, jakim było kręcenie w plenerach Sölden ostatniego z cyklu przygód agenta 007. Aby się do niej dostać, trzeba wsiąść do nowoczesnej gondoli Gaislachkogelbahn, która skądinąd też została wykorzystana jako plan Spectre.

Zabawa zaczyna się już w wagoniku, bo z głośników dobiega muzyka ze ścieżki dźwiękowej dzieła, a na stacji pośredniej na wielkim telebimie pokazywane są rozmaite sekwencje filmu. A samo muzeum (czy też „instalacja”) robi wrażenie dużo większe, niż się można było spodziewać (o jego historii i idei już, przyznaję, że w nieco sceptycznym tonie, tu pisałem). Jest i ciekawie zaaranżowane przestrzennie, i oczywiście zgodnie z trendami w pełni mutlimedialne.Stosowny nastrój tworzy muzyka z kolejnych odcinków Bonda i rewelacyjnie zmontowane fragmenty poszczególnych filmów, dokumentujące przy okazji mapę miejsc na całym świecie, w których kręcono całą serię.Wrażenie robi też sala pokazująca kuchnię pracy nad najbardziej efektownymi ujęciami ze „Spectre”. Osobną jakością jest dokładna wizualizacja plenerów użytych przy produkcji „Spectre” w samej dolinie Ötztal. James Bond Cinematic Installation w Sölden odbiega więc mocno od swojego starszego, ale wybudowanego niemal tak samo wysoko odpowiednika na Schilthorn w szwajcarskim Jungfrau. Najkrócej mówiąc: na Gaislachkogel jest nowocześniej i bardziej spektakularnie, a na Schilthorn można zobaczyć więcej klasycznie pokazanych bondowskich eksponatów (choć i na Gaislachkogel pokazane są m.in. rozmaite gadżety agenta Jej Królewskiej Mości – w tym kombinezony narciarskie jego i jego pięknych towarzyszek).Lecz choć James Bond Cinematic Installation jest nową atrakcją stacji, to nie muzeum wpłynęło na diametralną – i to na zdecydowany plus – zmianę mojego oglądu Sölden. Przyczyną stały się szerzej raczej nieznane (zwłaszcza w Polsce) możliwości freeride’owe okolicy. Tu nieocenionym przewodnikiem okazał się Daniel. I to jest właściwy temat tej opowieści.Ciąg dalszy zatem nastąpi.