Szwajcarskie góry przez szwajcarskich ludzi

Szwajcaria promuje tej zimy swoje Alpy jak zwykle niekonwencjonalnie: przez opowieści o lokalnych pasjonatach związanych z nartami zawodów i aktywności.

Ot taki Raphy Gillioz. Niegdyś jeden z najlepszych freeriderów na świecie (był m.in. siódmy w klasyfikacji prestiżowego cyklu Freeride World Tour), a dziś człowiek, który jako „mistrz od wybuchów” (tak żartobliwie nazywają go koledzy) odpowiada za bezpieczeństwo narciarzy w regionie 4 Dolin, czyli m.in. Verbier, Veysonnaz i Nendaz.Każdego ranka jako pierwszy pojawia się na okolicznych stokach. Najpierw dociera do swojej bazy na wysokości 2900 m n.p.m. Są tam przechowywane materiały wybuchowe, potrzebne do kontrolowanego zrzucania lawin, które mogłyby zagrażać narciarzom nawet na przygotowanych trasach.

Każdej zimy Ralphy odpala ok. 8 ton takich ładunków. Dociera z nimi, jeśli pozwala pogoda, to helikopterem, a kiedy nie, to na nartach – na najwyższe granie. Choć pracuje w swoim fachu prawie 20 lat, czasami wciąż się dziwi, jak ogromne ilości śniegu potrafią zejść ze stoku po detonacji. Jako członek patroli ratunkowych zajmuje się też znakowaniem szlaków i ratownictwem lawinowym. Udało mu się wyciągnąć spod śniegu czterech zasypanych. Jednak zdarzyło się też, że z pomocą przyszedł zbyt późno…

Albo Victor Costa, który codziennie przemierza 6000 m przewyższeń w… pociągu après-ski. Jest w nim barmanem i dwa razy dziennie jeździ tym przeznaczonym dla narciarzy składem z Andermatt (Uri) przez Przełęcz Oberalp do Disentis (Gryzonia) – i z powrotem. Ciekawe jest i to, że Victor urodził się nad wybrzeżem Atlantyku w północnej Portugalii. Był tam kierowcą, lecz w 1994 roku postanowił zmienić swoje życie: ruszył do Andermatt i najął do szwajcarskich kolei. Nie żałuje. Tłumaczy: „Ocean jest piękny, ale wystarczy spojrzeć na te góry!”.

Z kolei pochodzący z Gryzonii Duri Wieland lata całe pracował za stołem kreślarskim. Ale kiedy w 2003 roku jego przyjaciel Simon Jacomet założył w Disentis Sedrun koło Andermatt firmę produkującą narty, porzucił karierę architekta, by pomagać w rozkręcaniu interesu. Bo narciarstwo (prócz – jak mówi – rock’n’rolla i czarnej kawy) jest jego życiową pasją. Zai – bo tak nazwali swoją markę – to ręcznie robiony sprzęt najwyżej jakości. Dość powiedzieć, że powstają z najwyższej klasy drewna oraz opatentowanych przez zai ski komponentów karbonowych. W rezultacie np. sprężystość nart zai po 100 dniach użytkowania obniża się o ok. 5 proc., podczas gdy narty masowej produkcji odnotowują straty ok. 25 proc. już po 30 dniach pracy.

Mają więc stosowną nazwę, bo słowo „zai” w retroromańskim oznacza „wytrzymały”. Tego rzadkiego języka używają zresztą, i to jako podstawowego, niemal wszyscy pracownicy fabryczki.Duri zarzeka się, że na jakość wychodzących spod jego ręki nart wpływa i klimat samej manufaktury: to choćby, że jej ściany pomalowane są na ciepły burgundowy kolor, a przez ogromne okna widać majestatyczne góry.

PS A filmy i inne zdjęcia ilustrujące te piękne historie można znaleźć na portalu My Switzerland: zimowe opowieści.