Treningi wedle Maryny

Na co zwracać uwagę, przygotowując się do sezonu zimowego, sugeruje w tegorocznej edycji „Ski Magazynu” (w kioskach w drugiej połowie listopada) Maryna Gąsienica-Daniel, najlepsza dziś rodzima alpejka.

Jej karierę niedawno tu przypominałem. Wprawdzie w tym sezonie starty w pierwszych zawodach Pucharu Świata uniemożliwiła jej kontuzja, ale wiele mówi już to, że do swojego międzynarodowego teamu zaprosiła ją firma Atomic. Maryna Gąsienica-Daniel (w rozmowie, którą przeprowadził Tomasz Osuchowski) opowiada m.in.:

Strategia przygotowań do sezonu to temat rzeka. Zwłaszcza że każdy ma na nią troszkę inny pomysł. I tak naprawdę nie do końca od tego, jak świetnie masz ustawiony program, zależy to, jak będziesz jeździł na nartach. Jasne, jak jesteś leniwcem i będziesz tylko leżał, to nie do końca się sprawdzisz na nartach. Choćby dlatego, że łatwiej będą plątać się koło ciebie kontuzje. One mogą zdarzyć się także świetnie przygotowanym, ale brak przygotowania to prawdopodobieństwo zwiększa.

U nas w tym roku wyglądało to tak, że po sezonie mieliśmy w kwietniu dwutygodniową zupełną przerwę od nart. Mogłam sobie robić, co chciałam. Ale wiadomo, że jak jesteś zawodnikiem, to nie potrafisz leżeć na plecach dwa tygodnie, no chyba, żebyś pojechał gdzieś sobie na jakieś wyspy i się opalał, ale akurat ja nie miałam takiej okazji. Więc sobie chodziłam po górach. A że trochę śniegu jeszcze zostało, poszłam też na fokę, z mamą zazwyczaj. Mama uwielbia te wiosenne śniegi do końca, do ostatniego płata, wykorzystywać na skitourach. Czasem żartowałam z niej: mamo, mi się już tak chce w adidasach gdzieś pobiegać, a ty dalej w te buty narciarskie mnie wciskasz!

Później zaczęliśmy na nowo rozkręcać organizmy – jakieś 10 dni wstępnego rozruchu. Pod każdym kątem, ale oczywiście nie na najwyższej intensywności.

Potem pojechaliśmy na obóz na Majorkę, gdzie przede wszystkim robimy bazę tlenową. Bo mamy tam osiem dni, dajmy na to, na rowerach szosowych, po jakieś sześć godzin dziennie. Więc wychodzi naprawdę dużo tej jazdy. Po tej Majorce już naprawdę zaczynamy, bo wchodzimy w blok siłowy. Ale choć podstawą jest siłownia, to ona przeplata się ze wszystkim. Czyli np. w tygodniu miałam cztery siłownie po dwa treningi dziennie. I na nogi, i na górę. Bo narciarze, mimo że pracują nogami, muszą mieć też mocne górne partie ciała. Góra trzyma pozycję.

fot. Archiwum Maryny Gąsienicy-Daniel

A jeszcze jak ktoś jest lekki, to próbujemy gdzieś tam upchać parę kilogramów u góry. Więc siłowni troszkę jest. Zwłaszcza że na siłowni robimy też inne treningi: interwałowe, przeskokowe itp. Do tego wplata się równowagę. Czasami popołudniowe treningi są bardziej takim sprawom poświęcone – zwłaszcza że jest się zmęczonym po porannym. Często trening dotyczy całej obudowy mięśniowej: brzucha i pleców – żeby to wzmocnić. Dużo trenujemy też na stadionie: różne elementy lekkoatletyczne, by te nogi nie były zamęczone siłownią i ociężałe, ale by był jednak także ruch. Dochodzi do tego zawsze jakiś wysiłek tlenowy – wypad w góry, rower, bieganie, cokolwiek.

Równocześnie jednak w ramach tego bloku siłowego cały czas zmieniają się proporcje. Na początku jest więcej powtórzeń, dajmy na to: pięć serii po pięć powtórzeń w jakimś tam ćwiczeniu. Potem przechodzimy na blok mocy, czyli robimy po trzy serie po trzy powtórzenia, ale z większym lub mniejszym – w zależności od ćwiczenia – obciążeniem. Mamy akcelerometry, które pomagają wziąć odpowiedni ciężar – by wykonywać ćwiczenie, które chcemy, i żeby spełniało ono swoje zadanie. Później pojawia się coraz więcej interwałowych wysiłków – bardziej ukierunkowanych pod narciarstwo. Różne interwały biegowe dwuminutowe, jakieś przerzucanie ciężarów trochę w kierunku crossfitowym, przeskoki itp.

Bo narciarze robią naprawdę wszystko. Tylko w zależności od tego, jaką kto ma budowę, co kto ma już zrobione w przeszłości, jaką ma pamięć mięśniową, można regulować, kto, kiedy, co robi. Bo nie wszyscy robią za każdym razem to samo. Jedni są młodsi, drudzy starsi, co też wpływa na różnicę w treningu.

(…)

Teraz dzięki internetowi można obserwować, co różni zawodnicy robią. I okazuje się, że robią naprawdę wszystko. Więc ciężko jest stwierdzić, co jest złe, a co dobre. A także czego ci brakuje, czego nie. Lubię dostawać różne bodźce. Czyli nie lubię powtarzać jednego schematu treningowego – po prostu nudzi mnie to. Lubię zmiany. Raz zrobić takie interwały, raz inne. Nawet jeżeli to ma takie samo zadanie, ale ważne jest dla mnie, by odbywało się w różny sposób. Wydaje mi się, że jak trochę się zmieni ćwiczenie, to dostajesz dodatkowy efekt, a i inaczej cię to męczy. Jakoś więc z trenerem staramy się co chwila wprowadzać coś nowego, zmieniać. W tym sezonie naprawdę dużo różnych fajnych treningów zrobiliśmy.

Jedyne, czego mi brakuje, to części akrobatycznej. Gdzieś dwa lata temu jeździłam na takie dwu-, trzydniowe zgrupowania do Katowic do Michała Starzyńskiego. On był gimnastykiem i mieliśmy takie sesje mocnej gimnastyki. To było super. Fajnie byłoby mieć coś takiego w Zakopanem.

Norwedzy dużo robią takich właśnie treningów. Przeszkodowych – można powiedzieć. To jest w formie interwału, ale ma formę pokonywania przeróżnych przeszkód, które rzadko kiedy się powtarzają. Przykładowo: skaczesz na jednej nodze na piłkę, przeskakując przez płotek. Trwa to, dajmy na to, półtorej minuty. Musisz się maksymalnie skoncentrować. Wymaga też mocnego czucia. Próbujemy coś takiego też zrobić. Tylko nie mamy takiego sprzętu. Jest sala judo, ale brakuje różnego rodzaju batut, skośnych, nieskośnych, małych, dużych.

(…)

Najważniejszą rzeczą w narciarstwie jest zrozumienie narciarstwa. Tak jak się uczymy matematyki, wszystkiego zresztą, tak musimy nauczyć się narciarstwa. Czyli nie chodzi tylko o to, żeby stanąć na narty i jechać.

fot. Archiwum Maryny Gąsienicy-Daniel

U nas za mało jest lekcji narciarstwa. Czyli uświadomienia, co robi prędkość, jak pracuje sprzęt, co powoduje, żebyśmy zaczęli skręt, żebyśmy rozpędzili te narty, żeby one dały nam jakąkolwiek energię. To jest najważniejsze i u mnie tego brakowało. Oczywiście, niby to wiedziałam, ale w ubiegłym roku właśnie udało mi się odnaleźć ten stan, który każdy zawodnik powinien mieć, żeby w ogóle coś osiągnąć. Taki, że jak go nie znajdziesz, to nie jesteś w stanie ruszyć dalej. Dojdziesz do pewnego pułapu i się zatrzymasz, bo nie wiesz, do czego masz dążyć. Mam nadzieję, że to poczucie w zeszłym roku się u mnie pojawiło.

Na przykład teraz, jadąc w puchu czy na nartach tourowych. Jak ostatnio byłam z mamą na skitourach, to jej powiedziałam: Jezu, ale super czuć to, co czuję teraz na nartach.

Zaczęłam więc szukać tego odczucia w każdym ćwiczeniu, w którym mogę go znaleźć. Pewnie, w przysiadzie ciężko się go dopatrzyć. Ale są ćwiczenia, w których jesteś w stanie to znaleźć i to mi mega pomaga później w narciarstwie. Że jak już mam dłuższą przerwę, to nie chcę zapomnieć tego odczucia, i muszę iść choćby na rolki. Bo wiem, że te rolki pomogą mi je znaleźć.

Ale pewnie, mam dużo rzeczy, które bym chciała zmienić. Brakuje mi choćby mocnej powtarzalności w trudnych, przede wszystkim jakichś dziurawych warunkach. Bo jeżeli jest gładziutko, pięknie, to nie mam problemu z powtarzalnością. Ale często zdarzają mi się jakieś różnego rodzaju błędy, jak są nierówne warunki. Jeżeli chodzi też o trening kondycyjny, też muszę skupić się na wzmocnieniu tzw. obudowy, czyli właśnie górnych partii mięśni. W tym rąk, bo to pomaga, żeby być bardziej stabilnym, a więc właśnie powtarzalnym.

Podczas przejazdu trzeba dać zadanie każdej części ciała, a nie tylko nogom. Dlatego w treningu kondycyjnym podokładaliśmy dużo ćwiczeń, które pomogą mi wzmocnić górę.

Są wreszcie drobnostki techniczne, niuanse, które cały czas próbujemy skorygować bądź wprowadzić. Bo wiadomo – im się jest wyżej, tym ten szczebelek jest trudniejszy i wolniej się go przeskakuje.

Na zawodach też podnosisz poprzeczki coraz wyżej, wychodzisz ze swojej, jak my to nazywamy, comfort zone. Ale jest ważne, żeby starać się to robić również na treningach. Bo w swojej strefie, w której ci się super jeździ, jest świetnie zawsze, ale na zawodach nigdy nie jedziesz w tej strefie – a zawsze w wyższej. Podejrzewam, że to działa nawet u najlepszych – no, może z wyjątkiem numeru jeden.

Ale nawet jak czujesz się świetnie i jedzie ci się świetnie, to chociażby pod koniec trasy zawsze jesteś zmęczona i już na pewno nie masz comfort zone.

Dlatego staram się wciąż stawiać sobie poprzeczkę wyżej. Utrudniając sobie życie na treningach różnymi ćwiczeniami.

fot. Archiwum Maryny Gąsienicy-Daniel