Muzyczne pożegnania i inne bity w górach

Sezon w Alpach jeszcze całkiem-całkiem, ale niektóre stacje zaczynają przypominać o wielkich plenerowych imprezach muzycznych organizowanych na zakończenie zimy. Gdzieniegdzie stały się one już tradycją. Pytanie, czy zawsze zacną.

Trend widoczny jest zwłaszcza w Austrii. Jego symbolem stało się tyrolskie Ischgl, które koncertami muzyki pop, a nawet rocka od lat zarówno rozpoczyna, jak i kończy sezon.

Na początku zimy scena ustawiana jest w miasteczku, na końcu zaś – wysoko w górach, bo wprost na jednym ze zboczy Silvretta Arena na ponad 2300 m n.p.m. Imprezy cieszą się wielkim wzięciem – niektórzy goście (zwłaszcza z Niemiec) przyjeżdżają do doliny Paznaun specjalnie na nie.

Trudno się dziwić – bogate Ischgl do zagrania zaprasza bowiem zwykle wykonawców z wysokiej półki. Lista dotychczasowych bohaterów Top of the Mountain Opening/Closing Concerts jest imponująca. W minionych latach w Ischgl grali choćby Deep Purple, Elton John, Tina Turner, Bob Dylan, Sting, Peter Gabriel, Alicia Keys czy The Killers, a także – z innej nieco szuflady – Pink, Roxette, Mariah Carey, a w końcu Kylie Minogue i Rihanna (na jej występie zdarzyło mi się przypadkiem być).

Tym razem będzie chyba nieco słabiej: otóż 30 kwietnia gwiazdą Top of the Mountain Closing Concert 2018 ma być Helene Fischer, piosenkarka znana przede wszystkim w Niemczech (jej albumy od dziesięciu lat nie schodzą tam z list przebojów i sprzedały się w ponad 12 mln egzemplarzy).

Sir Elton John w Ischgl, 1994

Rzecz w tym, że innym ulegającym modzie na podobne imprezy ośrodkom zdarza się angażować artystów nawet nie tyle mniej znanych czy po prostu lokalnych, ile – co najgorsze – często z dużo niższych półek. Bądź też po prostu ograniczają się do robienia wielkiej plenerowej dyskoteki, na której główna rola przypada rozmaitym DJ-om.

Jeszcze pół biedy, kiedy miejscem wydarzenia jest stacja – gorzej, gdy ambitnie urządza się je wysoko w górach. Bo wtedy pojawia się pytanie o sens zakłócania natury nieszczególnie pasującymi doń dźwiękami, i to w wysokim natężeniu.

To samo dotyczy zresztą głośnej muzyki, którą właściciele niektórych górskich restauracji (tym razem zwłaszcza we Francji) chcą ściągnąć gości w ciągu narciarskiego dnia, nie bacząc na to, że właśnie zaciszność ich lokalu mogłaby być największym magnesem (bo après-ski urządza się w Alpach na szczęście głównie w niżej położonych lokalach bądź też przy górnych stacjach kolejek).

Pewnie, góry są duże, a imprezy można omijać szerokim łukiem. Lecz mimo to niesmak nie zniknie.

PS Problem dotyczy zresztą nie tylko dźwięków i nie tylko zagranicy. Kilka zim temu brałem udział w tzw. oficjalnej inauguracji sezonu narciarskiego Małopolsce. Ta coroczna impreza ma swój sens – jest okazją do spotkania przedstawicieli branży turystycznej z ekspertami, samorządowcami i politykami odpowiedzialnymi za rozwój regionu, a padające podczas dyskusji uwagi bywają i ciekawe, i twórcze.

Kłopot w tym, że ktoś wymyślił, by atrakcją towarzyszącą uczynić nie tylko prezentację nocnej jazdy w mistrzowskim wykonaniu DemoTeam Stowarzyszenia Instruktorów i Trenerów Narciarstwa PZN (faktycznie imponującą), ale też pokaz ogni sztucznych i innych fajerwerków na szczycie Jaworzyny Krynickiej. Te zaś nie podkreśliły pięknej scenerii i atmosfery, lecz tylko zakłóciły imponującą ciszę, majestat rozgwieżdżonego nieba i okolicznych pasm Beskidu Sądeckiego (o przepłoszeniu zwierząt w pobliskim lesie nie wspominając).