Dzień pierwszy przed południem, Kleinwalsertal
Choć to początek wyprawy, nie ma żadnego zmiłuj się.
Wstajemy tuż po szóstej, bo po szybkim śniadaniu trzeba jechać dobrać sprzęt. Mieszkamy w Naturhotel Chesa Valisa (już po jednej w nim nocy widać, że to temat na osobną opowieść) w wiosce Hirschegg, a wypożyczalnia, specjalizująca się w sprzęcie skitourowym, jest w sąsiedniej osadzie Mittelberg, tuz przy dolnej stacji najważniejszej kolei linowej w dolinie.
Wcześniej organizatorzy zebrali od każdego szczegółowe informacje: czego mu potrzeba (normalnie cena pakietu obejmuje wypożyczenie całego ekwipunku), ile waży, jaki ma wzrost, numer nogi itd. Można też było zasugerować długość i szerokość „pod butem” nart, na których chce się jeździć – tu jednak ostateczną decyzję podejmowali fachowcy.
Nart przedsięwzięciu użycza firma Kästle – na charakterystycznych dziobach umieszczono nawet jego logo.
Do dyspozycji są modele FX 84 lub 94 – równie dobrze sprawujące się na trasach, co w głębokim nawet puchu, a równocześnie nieco lżejsze niż tradycyjne konstrukcje, co ułatwia życia podczas podejść. Zamontowano do nich nie zwykłe wiązania zjazdowe, lecz Tyrolie Adrenaline, pozwalające podchodzić na fokach (te z Kästla są znakomite, bo łatwe w obsłudze nawet dla mniej doświadczonych skitourowców), a i bardzo pewne podczas zjazdów. A na dodatek, co ważne, nie trzeba wypożyczać butów tourowych (choć oczywiście można), ale pozostać przy własnych zjazdowych (o ile mają system ski/walk i gumowaną podeszwę, bo te przydadzą się przy „pieszych” odcinkach).
Patronem Ski Ride Voralberg jest też inny gigant – Mammut. To od niego pochodzą plecaki z ułatwiającym utrzymanie się na powierzchni w razie porwania przez lawinę systemem SnowPulse oraz tzw. ABC, czyli sondą, łopatą oraz detektorem lawinowym.
Jeszcze na placyku przed sklepem „Moses“ Markus Moosbrugger i Helmuth „Heli” Düringer, nasi przewodnicy (obaj z uprawnieniami IVBV, a na dodatek mieszkający w Vorarlbergu), przypominają zasady zakładania plecaka lawinowego: paski ściagnięte, wszystkie sprzączki pozapinane, założony pasek między nogami, w kolejkach czy restauracjach rączkę do odpalenia ładunku trzeba na powrót zabezpieczyć itd.
Sprawdzają też wszystkim baterie w detektorach, a potem testują, czy poszczególne piepsy faktycznie wysyłają sygnał.
Teraz możemy jechać w górę. Kolej Walmendingerhornbahn budzi zdziwienie: lśniące nowością (i zaskakujące rozmaitymi użytecznymi rozwiązaniami architektonicznymi) budynki stacji, a w środku… odstający od otoczenia wagonik przypominający ten kilka lat temu jeszcze jeżdżący na Kasprowy Wierch (tyle że bierze nieco więcej, bo 40 pasażerów). Wytłumaczenie dysonansu okazuje się proste – i dowodzi siły lokalnej społeczności. Oto bowiem kilka lat temu pojawił się plan połączenia Kleinwalsertal z sąsiednią doliną Schwarzwaldwasertal siecią kolejek, biegnących ponad oddzielająca oba obszary granią. Inwestycję zaczęto właśnie od odnowienia i rozbudowania stacji Walmendingerhornbahn. Tyle że dalszym pracom sprzeciwili się miejscowi: zażądali wstrzymania budowy nowych kolejek do sąsiadów, póki nie zostaną zmodernizowane pozostałe wyciągi w ich dolinie. Na to potrzeba trochę czasu, więc wagonik sprzed lat wciąż może służyć gościom.
Wyjeżdżamy nim na niemal 1950 m n.p.m., oglądając z zaciekawieniem z okien wagonu okolicę. Widoki super, bo piękne słońce, a w dole świeży puch i urozmaicony teren: las, a wyżej spore odkryte połacie, otoczone z dwóch stron stromym masywem z ciekawymi żlebami.
I dalej bez zmiłuj się: nie ma szans nawet na wypróbowanie nowych nart na trasie, bo Moses i Heli od razu biorą wszystkich na tzw. off route i prowadzą w puch. Chodzi oczywiście o sprawdzenie poziomu grupy. Wypada wcale nieźle, Kästle też się sprawdzają, więc powtórka w nieco trudniejszym terenie. Przewodnicy dzielą uczestników na dwie grupy: szybszą i wolniejszą, jak mówią.
Ta szybsza, pod wodzą Heliegio, robi jeszcze kilka zjazdów przy wykorzystaniu krzesełek (choć oczywiście na ile się da poza trasami), po czym przewodnik każe zdjąć narty i założyć foki. Nowicjuszom daje oczywiście krótki wykład, jak się to prawidłowo robi, i dogląda postępów. Pokazuje też najbliższy cel: jest nim wchodzący w skład okolicznego masywu szczyt Muttelbergkopf (1989 m n.p.m.). Podejścia nie jest wiele, ledwie jakieś 50 m różnicy poziomów, ale po jakimś czasie nie da się już iść na nartach, bo droga wiedzie wąską granią, raz w górę, raz w dół, z kilkoma uskokami. Na dodatek idzie się trudno, bo puch ma tu akurat konsystencję proszku, usypującego się pod butami przy każdym kroku. Nie ma szans podeprzeć się kijami, a narty na plecach też nie ułatwiają zadania. Pomyśleć, że normalnie szlak uchodzi za dość łatwy. W końcu szczyt.
Łyk (a nawet parę, bo ciepło nie tylko od słońca) wody, pamiątkowa fotografia (obowiązkowo z banerem przedsięwzięcia, wtaszczonym na górę przez Heliego), zrzucenie fok, przepięcie wiązań na wariant zjazdowy (pamiętajcie też o butach! – przypomina Heli) i możemy ruszać. Jeszcze tylko Heli pokazuje z góry naszą marszrutę na jutro – rozległy płaskowyż wznoszący się nad sąsiednią Schwartzwassertal, otoczony z jednej strony długim ciągiem skał. Stamtąd mamy zjechać pięknym ponoć, długim i dzikim wariantem.
Na razie Heli szuka miejsca na dzisiejsze linie. Na grani trzeba uważać na nawisy, ale w końcu przewodnik decyduje: próbujemy tu! Sprawdza nachylenie stoku: jest więcej niż 35 stopni. Jedzie pierwszy, nakazując czekać na znak. My potem pojedynczo. Miejsca jest tyle, że każdy może mieć swoją linię, i to długą. A puchu jest po pachy. Radość w oczach kolejnych zjeżdżających wystarcza za najlepszą recenzję i podziękowanie dla przewodnika.
Można na obiad. A przed nami przecież jeszcze trochę czasu na jazdę po południu!
Cdn.