Jazda na łańcuchach, czyli o powrocie z Santa Cateriny

Po tygodniu nart w pięknym słońcu i dobrym śniegu, przyszło mi w miniony weekend wrócić do domu. I zaczęły się schody – nawet nie tyle z powodu faktycznie już zimowej pogody, co niefrasobliwych kierowców (w tym polskich oczywiście).

 Santa Caterina – górna (3000 m n.p.m.) stacja wyciągu krzesełkowego pod szczytem Mont Sobretta


O zaletach włoskiej Santa Cateriny pisałem tu już wiele (ostatnio: „Niezawodna Święta Katarzyna”, 22 lutego ub.roku). Także i tym razem nie zawiodła – choć śniegu było niewiele, to z racji wysokości (między 1750 a 3000 m n.p.m,) i mikroklimatu był przedniej jakości. Na dodatek był to ostatni tydzień tzw. free ski, a gości było tak mało, że miejscowa szkoła narciarska nie zdecydowała się nawet uruchomić grupowego kursu dla dzieci.

 „Czarna” trasa im. Deborah Compagnoni (to m.in. na niej rozgrywano konkurencje alpejskich mistrzostw świata 2005 r.)

Znamienne jednak, że przy wyciągach i w górskich restauracjach dość często słychać było polski – dotąd bowiem rodacy zatrzymywali się głównie w wolnocłowym Livigno bądź słynnym Bormio. Teraz tymczasem na swoje miejsce wypadowe Santa Caterinę wybał choćby Ski Club stołecznego gimnazjum i liceum im. Reytana.

 Trasa Deborah Compagnoni

Śnieg zaczął padać – i to nader obficie – dopiero w piątek. W sobotę wczesnym rankiem droga w wiosce była już przetarta przez pług (z tej części Włoch najkrótsza droga do Polski prowadzi przez tunel Munt la Schera, który w soboty w kierunku Szwajcarii otwarty jest tylko do godziny 10 – trzeba zatem wyjechać wcześnie) . Mimo to gospodarz z Residencia Valfurva radził założyć na opony samochodu łańcuchy – a i pomógł to zrobić. Na szczęście, bo już przy podjeździe na przełęcz przed Livigno pojawiły się tablice z nakazem ich użycia. Co jakiś czas na poboczu mijaliśmy więc kierowców mordujących się w padającym śniegu z mocowaniem zabezpieczeń.

Kłopot w tym, że jeszcze częściej widać było auta drapiące się pod górę na samych oponach. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Ruch przez tunel odbywał się bowiem nadzwyczaj powoli i z dużymi przerwami – sięgającymi nawet po pół godziny i to w samym tunelu. Pojawiało się trąbienie i inne nerwowe reakcje. Powód zatoru okazał się prosty: przy wylocie po stronie szwajcarskiej policja zatrzymywała samochody bez łańcuchów na kołach na okolicznym prowizorycznym parkingu i zlecała ich nałożenie, Wśród delikwentów przeważały rejestracje włoskie, ale były tez czeskie i polskie.

 Trasa Deborah Compagnoni

Na dodatek najpopularniejsza droga wiodącą z Livigno, Bormio i Santa Cateriny w kierunku Austrii (a potem Polski) przez Zernez i Scuol została zamknięta – choć ze szwajcarską precyzją była odśnieżona, to z racji obfitości opadów groziło jej zasypanie przez lawiny. Dlatego żandarmi kierowali ruch przez przełęcz w kierunku Merano we włoskim Południowym Tyrolu, a potem przez przełęcz Brener. Objazd, choć trudny (serpentyny), długi i droższy (ekstra opłata za autostradę i przejazd przełęczą – w sumie blisko 15 euro), okazał się jednak piękny i pouczający.

Ot choćby kiedy zatrzymałem się, by wreszcie zdjąć łańcuchy, w malutkiej (kilka domostw) osadzie Tschierv na samym krańcu Szwajcarii, usłyszeliśmy gromkie okrzyki: Justyna, Justyna! Dario, Dario! Wołał tam na widok polskiej rejestracji spacerujący z pięknym husky mieszkaniec wioski. A potem, szeroko się uśmiechając, zaprowadził nas pod tablicę z fotografią Dario Cologny, który, podobnie jak Justyna Kowalczyk, dwukrotnie wygrał ostatnio prestiżowy wśród narciarskich biegaczy Tour de Ski. Tłumaczył, że Dario urodził się tuż obok, w Santa Maria Val Mustair i że w przyszłym roku jeden z etapów tych zawodów odbędzie się właśnie tu. Zapewniał też, że będzie, podobnie jak inny ludzie z wioski, kibicował polskiej Justynie. I zapraszał wtedy do siebie, bo ma trzy wolne pokoje.

Z kolei już po stronie Południowego Tyrolu stanęliśmy w pięknym – i w całości otoczonym przez zabytkowe mury – miasteczku Glarenza/Glurns. Zupa z dyni  w lubianym, co było widać, przez miejscowych barze przy głównej ulicy jest warta każdych pieniędzy ( a kosztuje 4,5 euro).

Niespodzianki w podróży bywają więc przyjemne. Choć byłoby przecież jeszcze milej, gdyby na drodze nie pojawiali się niefrasobliwi kierowcy bagatelizujący – czy to z głupoty, czy z lenistwa – znaki drogowe, góry, zdrowy rozsądek oraz własne i innych bezpieczeństwo. Bo przecież łańcuchy mieli chyba wszyscy…