Cuda w Alpbachtal

Rodzinny ośrodek ze wspaniałymi możliwościami jazdy off piste, niezły śnieg pomimo trwającej dobę ulewy, piwo warzone przez mistrza ekstremalnych rajdów sidecarów, wioska z tytułem „najpiękniejszej” w całych Alpach austriackich oraz miasto szkłem słynące – taka mogłaby być najkrótsza wizytówka dolina Alpbachtal.
Nieźle, prawda? Tymczasem w Polsce jest to miejsce niemal nieznane, choć można tam łatwo bezpiecznie i szybko dojechać: dolina leży ledwie 140 km za Monachium, a 60 km przed Innsbruckiem.

 Alpbachtal (fot. Tomek Rakoczy)

Sam pierwszy raz dotarłem tam przed rokiem, a swoje jak najbardziej pozytywne wrażenia z przyjemnością tu przekazałem („Mała wioska z nagrodami”, 8 lutego 2010 r.). Niedawno, w ramach wyprawy Austrostrada 2011, miałem okazję być w Alpbachtal ponownie. I znowu było dobrze, choć pogoda wróżyła jak najgorzej.
Otóż kiedy dotarliśmy do hotelu Pirchner Hof w miasteczku Reith, który miał być naszą bazą wypadową w rejonie Tiroler Aplbachtal Seeland, lał mocny deszcz. Miła obsługa i przednia kolacja (jej szczegółowy opis – oraz inne relacje, zdjęcia i filmy ze wszystkich etapów tego przedsięwzięcia – można znaleźć na blogu Austrostrady) tylko częściowo były w stanie poprawić nastroje.
Rano dalej lało. Najwięksi wśród nas zapaleńcy i optymiści (w tym ja) po śniadaniu zeszli oczywiście do narciarni. Mieliśmy nadzieję, że wyżej, na 2000 m n.p.m., może śnieżyć. Jednak Michael, nasz przewodnik, przyjechał ze złymi wiadomościami: deszcz padał i tam. Uznał więc, że narty w takich warunkach nie mają sensu. W zamian zaproponował wyprawę do… lokalnego browaru.

Nasze przypuszczenia co do jej finału, okazały się jednak mocno odmienne od tego, czym się w rzeczywistości skończyła. Najpierw wszystko szło jednak zgodnie z przewidywaniami. Kwadrans po dziesiątej cała nasza ekipa była już po paru piwach.

Josep „Joe” Moser robi swoje piwo w pomieszczeniu liczącym ledwie… 100 m kwadratowych (10 na 10 metrów). Sam wykonał kadzie i inne instalacje. Sam także opracował – i ciągle doskonali – receptury. Efektem jest 7 tys. litrów piwa rocznie. Joe zasadnie podkreśla na etykietach „Mein bier – das beste aus der natur” („Moje piwo – najlepsze z natury”). Przekonuje bowiem chociażby, jak wielki wpływ na smak napoju na woda – a tę czerpie ją z górskiego źródła, bo jest dużo bardziej miękka niż ta używana w samym Alpbach (skądinąd też świetna i można ją bez obaw pić prosto z kranu).

 Ekipa w pracy (fot. Tomek Rakoczy)

Joe warzy aż 5 rodzajów piwa. A że jego browar znajduje się tuż przy dolnej stacji kolejki Pöglbahn, jednego z trzech obszarów narciarskich Alpbachtal – w sezonie sporą część produkcji wypijają od razu narciarze. Po dniu spędzonym na stoku przychodzą zwykle prosto do browaru Joe, choć obok są także inne, zdawałoby się bardziej ekskluzywne, lokale, oferujące m.in. piwa światowych marek.

Wśród narciarzy właśnie wielką popularnością cieszy się piwo grzane – faktycznie, jest dużo lepsze i ciekawsze w smaku od znanego gluhweina (a nie zawiera cukru i, jak zapewnia Joe, nawet po wypiciu sporej ilości nie ma mowy o kacu). Świetny aromat i barwę ma też ciemny (a zawierający ledwie 4 proc. alkoholu) keller. Joe podaje też oczywiście lager (zwickl) oraz pszeniczny weizen. A za chlubę swojego browaru uważa „limitowaną edycję” dłużej dojrzewającego i mocniejszego (7,2 proc. alkoholu) piwa „bożonarodzeniowego”. Do każdego używa się odpowiedniego kufla lub kieliszka.

Flaszka 0,75 litra każdego z podstawowych rodzajów piwa kosztuje 4 euro, butla dwulitrowa  – 13 euro, a trzylitrowa – 16 euro (oczywiście można się potargować). Joe serwuje też na miejscu zakąski w postaci również miejscowych precli i baranio-wołowej kiełbasy. Piwa Joe Mosera nie można kupić poza Albachtal. Serwuje je tylko w swoim browarze, a sprzedaje jedynie lokalnym restauracjom i pubom w dolinie. Na świecie jest jeden sklep, który na półkach ma „Mein Bier” – to SPAR w… Alpbach. W całym Tyrolu uchowało się ledwie 6-7 podobnych małych browarów – pozostałe wchłonęły wielkie koncerny typu Heinecken czy Carlsberg.

Ale Joe Moser ma jeszcze jedną pasję – są nią sidecary, czyli trzykołowe motocykle, które kierowca prowadzi w pozycji głębokiego przyklęku (niemal leżąć na brzuchu), a znajdujący się na nim pasażer (a w zasadzie co-driver) musi precyzyjnie balansować na zakrętach. Maszyny te, wyposażone w silniki o mocy 250 koni mechanicznych i ważące ok. 200 kg, mogą jechać z prędkością grubo powyżej 200 km/h, a przyspieszenie mają lepsze niż bolidy Formuły I (prędkość od 0 do 100 km/h osiągają w 2,8 sekundy).

Okazuje się, że Joe Moser także jako rajdowiec ma spore osiągnięcia – w 2009 roku zajął piąte miejsce w mistrzostwach świata, a niedawno otarł się o ustanowienie nowego rekordu prędkości. Joe, prócz swojego piwa, pokazał więc nam także swoje motory (nawet filigranowy Andrzej Osuchowski z trudem zmieścił się na miejscu dla kierowcy) – oraz silnik, który przygotowuje na kolejną próbę pobicia sidecarowego rekordu prędkości. Życzyliśmy mu wszyscy szczerze powodzenia, bo to prawdziwie ekstremalny sport!

Po wizycie u pełnego humoru piwowara-rajdowca, zwiedziliśmy położone u wlotu doliny najmniejsze miasto Austrii (ma ledwie 450 obywateli) –  Rattenberg. Jego historia sięga przełomu XIV i XV wieku: nad miasteczkiem górują ruiny murów i baszt zamku z tego okresu, a układ głównej ulicy i architektura leżących przy niej kamienic pozostały niezmienione. Rattenberg słynie jednak głównie z liczącej 400 lat tradycji w produkcji rozmaitego rodzaju ozdób ze szkła. Jest wśród nich biżuteria (m.in. firmowana teraz przez Swarovskiego) i wszelkiego typu kieliszki, ale też szklane rzeźby (przykładowo, ceny szklanej instalacji Dario Fagiolo „Tre tre” wynosi 10 900 euro) oraz… puchary sportowe (to tu powstały swego czasu puchary dla zwycięzców alpejskiego World Cup FIS, wśród nich Hermanna „Herminatora” Maiera).
Ale wciąż czekaliśmy na śnieg…

Następnego dnia przynajmniej przestał padać deszcz. Ale to trwającej ponad dobę ulewie już bez większej nadziei ruszyliśmy szukać resztek śniegu. Celem był główny obszar narciarski doliny Alpbachtal, czyli północne zbocza masywu Wiedersberger Horn (sięgające 2128 m n.p.m.). Rychło okazało się, że mimo pogodowej katastrofy (wszak to deszcz właśnie, w dużo większym stopniu niż choćby wysoka temperatura, jest największym wrogiem śniegu), wciąż było tam po czym jeździć.

 Śnieg w Alpbach po trwającej dobę ulewie (fot. Tomek Rakoczy)

Na stokach Wiedersberger Horn wytyczono 50 km tras różnego stopnia trudności (14 km niebieskich, 33 km czerwonych, 5 km czarnych), położonych między 600 a 2025 m n.p.m. Obsługuje je 21 wyciągów (3 gondole, 5 krzesełek plus orczyki i talerzyki). Instalacje stacji pochodzą w większości sprzed paru lat – nie ma więc podgrzewanych siedzeń wyciągów krzesełkowych czy ruchomych schodów na perony gondolek, stanowiących już standard w topowych stacjach. Lecz przecież wielu narciarzy uważa takie udogodnienia, czasem słusznie, za przejaw wygodnictwa niegodnego ludzi gór.

Wolą chociażby, jeśli zamiast wszechobecnych słupów wyciągów, gdzieś na stoku stoi stara bacówka czy chata (a w Inneralpbach, jednej z wiosek doliny w niektórych z nich można nawet zanocować – w dość spartańskich warunkach, lecz to tylko dodaje smaku przygodzie). Nie mówiąc już o możliwości pojeżdżenia poza wytyczonymi trasami – a i to zapewnia Alpbachtal, bo terenów do urozmaiconego, ale stosunkowo bezpiecznego (pod względem lawin) freeride’u jest tu sporo.

Nam udało się nawet znaleźć (i to w okolicy jednego z krzesełek) kilka nieprzejeżdżonych miejsc. Zrobiliśmy kilka dziewiczych zjazdów, uciekając niemal przez idącymi w nasze ślady kolejnymi grupkami narciarzy. Śnieg był wprawdzie miejscami ciężki – całą poprzednią dobę i na tej wysokości padał przecież deszcz, a kiedy chmury zniknęły, to pojawiło się pełne słońce i wciąż utrzymywała się dodatnia temperatura – ale jeździło się w nim całkiem przyjemnie.

Dodatkową atrakcją były przepiękne widoki z grzbietu masywu: z jednej strony na dolinę Zillertal, z drugiej zaś na Alpy Kitzbühelskie (skądinąd Alpbachtal jest członkiem związku Verbund Kitzbüheler Alpen, co skutkuje rozmaitymi udogodnieniami i zniżkami dla gości obu regionów).

Seba Litner i Osuch sprawdzili też nowy (otwarty w tym sezonie) miejscowy funpark –  skocznie wprawdzie nie są wielkich rozmiarów, ale zrobili kilka atrakcyjnych tricków. Sebie nawet w tych warunkach (rozmiękły najazd i wybicie) udało się skoczyć efektowną kombinację zwaną w freestyle’owym slangu „rodeo pięć”. Ale zachwycony był zwłaszcza Osuch, który po wskazówkach młodszego kolegi-eksperta, pierwszy raz w życiu zaliczył „trójkę z double safety”…

 Chłopaki sobie skaczą (fot. Tomek Rakoczy)

Na tym jednak nasze narty w Alpbachtal się nie skończyły. Wieczorem pojechaliśmy bowiem na Reitherkogel (w miejscowości Reith, nieopodal godnego polecenia z racji gościnnej atmosfery i godnej kuchni hotelu Pirchner Hof, w którym mieszkamy). Od dwóch sezonów trzy razy w tygodniu można tam jeździć na nartach bądź snowboardzie także po zapadnięciu zmroku. To trzeci co do długości oświetlony stok (a w zasadzie kombinacja tras) w Alpach austriackich. Ma aż 4 kilometry, obsługuje go wygodne ośmioosobowa gondolka i dwa orczyki. Na dodatek oświetlony jest w większej części wydajnymi reflektorami halogenowymi, dzięki czemu podłoże widać doskonale – jeździ się zatem bezpiecznie, a równocześnie w niecodziennej atmosferze. A z racji długości i nachylenia tras (jeden z wariantów uznaje się nawet za przeznaczony „dla ekspertów”) nie ma mowy o znudzeniu.

A już na sam koniec tego nieoczekiwanie wyczerpującego dnia, dotarliśmy do samego Alpbach na tzw. Blue Night. To organizowana tylko raz w sezonie plenerowa zabawa na tamtejszym rynku. Wioska oświetlana jest tego wieczoru na niebiesko, atrakcją są pokazy tańca z pochodniami i serwowana przez DJ-ów lokalnego radia muzyka, a wielki finał to pokaz fajerwerków. Około północy impreza przenosi się do miejscowych pubów. Szczęśliwie, prócz tego wyjątkowego wieczoru Alpbach jest cichym, zacisznym i pięknym miejscem.

Nie bez powodu szczyci się tytułem „Najpiękniejszej wioski w Austrii”, o czym informuje m.in. wielka tablica przy wjeździe do miejscowości. Laur ten nadali Alpbach sami Austriacy. Nie jest to zresztą jedyny jej tytuł do chwały. Brytyjski magazyn „The Good Skiing” uznał ją za „najlepszy kameralny ośrodek narciarski w Europie” (i nadał nawiązujący do prestiżu Hollywood laur „Białego Oskara”); „Atlas narciarski ADAC 2009” przyznał Alpbach pierwszą lokatę w kategorii „Małe, ale doskonałe”; miejsce w czołówce rankingu „Urokliwe miejscowości narciarskie” dał wiosce także szwedzki magazyn „Aka Skidor”. Z kolei jeden z magazynów zajmujących się turystyką letnią określił ją jako „najpiękniej ukwieconą“ miejscowość austriackich Alp.

Nic zresztą dziwnego. W Alpbach nie ma mowy o jakichkolwiek blokowiskach – nawet największe i najnowsze hotele są doskonale wpasowane w krajobraz i idealnie komponują się z pozostałymi budynkami wioski (jak zdradził nam Michael Mairhofer z Alpbachtal Seenland Tourismus, miejscowi ustalili, że domy w wiosce mogą mieć najwyżej trzy piętra, muszą być wykończone drewnem i mieć… balkony). I dobrze: bo te najstarsze zabudowania miewają tam ponad 400 lat (pierwsze zapisy o wiosce pochodzą z 1150 r.)! Niektóre gasthofy nad drzwiami dumnie eksponują daty powstania budynku: a to 1608, a to 1634.

 Jeden z XVII-wiecznych gościńców w Alpbach (fot. Tomek Rakoczy)

Romantikhotel proponuje nawet pokój, w którym zachowano wystrój pochodzący ponoć z okolic XV czy XVI w. („Jest dość ciemny, lecz piękny” – zachwala Michael). Ba, w Alpbach – prócz owej Blue Night – rzadkością są nawet dyskoteki – wieczory spędza się raczej na kolacjach w gasthofach bądź przy piwie i sznapsach w lokalnych barach, gdzie ucztują i miejscowi, i goście (oraz instruktorzy trzech tamtejszych szkółek narciarsko-snowboardowych). Życie toczy się jakby wolniej, by nie rzec: sennie. Gospodarze są wobec gości autentycznie życzliwi, a nie zdawkowo uprzejmi.

A jeszcze trzeba do tego dodać szczególne warunki i atrakcje, jakie Alpbach oferuje uczącym się narciarstwa i snowboardu dzieciom. Wiem coś o tym, bo w minionym sezonie z tamtejszej szkoły Ski Activ i miejscowego Kids Center korzystał mój wówczas 5-letni Kuba. Do dziś pamięta, jak mierzący blisko 2 metry Pan Instruktorem (nazywany przez kolegów Big Rudi) uczył go jazdy między garbami.

A teraz w Alpbachtal pada śnieg…