Bezpieczne skitury, czyli co wziąć z sobą na wyrypę

Tak popularne ostatnio wyprawy skiturowe to istota narciarstwa.

I piękny powrót do jego źródeł. Kiedy nie było wyciągów, ratraków i sztucznego śniegu, aby zażyć frajdy zjazdu, trzeba było mozolnie wspiąć się na szczyt. Kosztowało to, owszem, wiele potu. W zamian dawało jednak bezcenne chwile obcowania z naturą: pięknem gór, ciszą, magią śniegu, a wreszcie ludźmi, dzielącymi tę samą pasję. A na końcu wymarzony zjazd…

Także w Polsce narciarstwo zaczęło się od wycieczek, które wtedy, właśnie z racji wysiłku, jakiego wymagały, nazywano „wyrypami”. Chodził na nie pionier rodzimego narciarstwa Stanisław Barabasz. Chodziły inne legendy: Józef Oppenheim, barwna postać międzywojennego Zakopanego, Mariusz Zaruski, twórca TOPR, Stanisław Zdyb, autor pionierskiego zjazdu z Kościelca, Klimek Bachleda, nieustraszony ratownik. I wielu, wielu podobnych.

A że na wyrypach bywa niebezpiecznie… Cóż, majestat gór wymaga respektu. Szczęśliwie dziś zagrożenia można minimalizować w dużo większym stopniu niż niegdyś.

Oczywiście, wiele zależy od tego, jaki styl skituringu się uprawia – czy ceni się model niemal sportowy, bliższy skialpinizmowi, i stawia na rekordy w szybkim pokonaniu założonej trasy, czy też preferuje (co częstsze) spokojniejszą nieco kontemplację gór.

Tak czy tak szczególnie w tym ostatnim przypadku – prócz sprawy oczywistej, jaką jest podstawowy, profesjonalnie serwisowany sprzęt (narty, wiązania, buty) – standardem wyposażenia skiturowego narciarza nie bez powodu stało się już tzw. ABC, czyli detektor lawinowy (zwany potocznie piepsem), sonda i łopatka. Owszem, zajmują nieco miejsca w plecaku i swoje ważą. Czasem więc niektórym wydaje się, że ten jeden raz można z zestawu zrezygnować – choćby dlatego, że planowana trasa wycieczki biegnie przez miejsca o teoretycznie niewielkim zagrożeniu. Tyle że fachowcy dowodzą, że lawina może zejść z każdego zbocza. A życie pokazuje skutki bagatelizowania tej prawidłowości.

Niemal dokładnie siedem lat temu, w marcu 2011 roku, w lawinie w masywie Koszystej w Tatrach zginęła trójka wieloletnich członków Akademickiego Koła Przewodników Tatrzańskich. Od lat pasjonowali się także skituringiem, mieli więc zapewne większą niż przeciętna wiedzę o lawinach. Dysponowali stosownym ekwipunkiem. Jedna z ofiar prowadziła nawet w Krakowie znany z doskonałej oferty sklep ze sprzętem górskim – w tym skiturowym. Znałem Basię od dzieciństwa, mieszkaliśmy przy sąsiednich ulicach… Ale tym razem wzięli w góry jedynie sondy i łopatki. Nie zabrali detektorów, pozwalających w miarę szybko zlokalizować ich posiadacza w razie zasypania przez śnieg. Ten wypad miał być tylko krótką, niedzielną wycieczką.

Do tego dochodzą detale. A to, by baterie w detektorach nie były akumulatorkami (w tych wskaźniki naładowania bywają zawodne) i by były naładowane w co najmniej 70 proc. A to, by detektor ulokować z dala telefonu komórkowego (jego sygnał może zostać zakłócony) oraz blisko ciała (ogranicza to prędkość rozładowania baterii). A wreszcie by… włączyć go w chwili wejścia na zbocze (częste są przypadki narciarzy wyekwipowanych wprawdzie w piepsy, tyle że nieuruchomione).

To samo dotyczy oczywistości, jaką stał się telefon komórkowy. Tyle że i on musi: a) być w pełni naładowany (na wszelki wypadek warto mieć też powerbank), b) być wyposażony w aplikację pozwalającą na lokalizację użytkownika (dokładne współrzędne geograficzne pozwalające ekipie ratunkowej – z helikopterem włącznie – na precyzyjne dotarcie do delikwenta) i c) mieć wpisany numer służb ratunkowych. Owszem, teoretycznie każdy pamięta uniwersalny 112, ale w sytuacji stresu powypadkowego czy złych warunków pogodowych lepiej mieć go na wierzchu, za jednym dotknięciem przycisku. Nie mówiąc o tym, że najskuteczniejszą akcję zapewnia bezpośrednie połączenie z lokalnymi ratownikami.

Jeśli skiturową wyrypę kończyć ma – a w sumie powinien – zacny zjazd w puchu, to należałoby mieć plecak z tzw. zestawem wypornościowym (typu ABS czy Snow Pulse), który w razie porwania przez lawinę ma utrzymać ofiarę na powierzchni mas śniegu. Znowu: to kolejne kilogramy, ale może za cenę przeżycia warto je tachać.

Do każdego plecaka powinny trafić woda i przekąski. Nieuniknione po długim podejściu odwodnienie może wpłynąć na osłabienie refleksu, nie wspominając o wydolności organizmu.

Dyskusyjnym elementem wyposażenia jest kask. Przy zjazdach wydaje się niezbędny, choć niektórzy (np. przewodnicy z mitycznego Chamonix) twierdzą, że jeśli ma się go na głowie, trudniej usłyszeć schodzącą lawinę. Wizja walnięcia nieosłoniętą niczym głową w skałę wydaje się jednak bardziej przerażająca.

Ważne są też detale. Ot, choćby tłusty krem (polecam wielki krajowy Dermosan), wiosną z wysokim filtrem, a do tego okulary przeciwsłoneczne. Zawsze warto spakować folię NRC – waży tyle co nic, a może okazać się zbawienna. Tzw. czołówka (latarka o stosownej, a nie supermarketowej mocy!) pozwoli z kolei na bezpieczny zjazd nie tylko w razie zaplanowanego powrotu po zapadnięciu zmroku (jakaż to frajda!), ale i podczas niespodziewanych opóźnień. Ratunkiem może się okazać – również przecież niewiele ważąca – miniapteczka.

Bezpieczeństwo – ale i klasę wyrypy – znacznie zwiększą też mapa i przewodnik. Nie chodzi nawet o to, że telefon z nawigacją może się kiedyś wyładować. Rzecz w tym, że skiturowy bedeker da zwykle dużo więcej niż internet unikalnych informacji o mijanych miejscach (krajowym przykładem „Tatry na nartach. Przewodnik skiturowy” Wojciecha Szatkowskiego).

Co jednak najważniejsze: sprzęt, nawet najnowocześniejszy, i wzorcowe wyposażenie plecaka nie wystarczą.

„Chcesz na nartach więcej wolności, musisz więcej wiedzieć” – mawia zasadnie Dominique Perret, pomysłodawca i założyciel renomowanej International Snow Training Academy (ISTA), która uczy reguł zachowania się zimą w górach w dziewięciu krajach na trzech kontynentach. Bo aby faktycznie ograniczyć niebezpieczeństwo lawinowe, konieczne są przede wszystkim wiedza, zdrowy rozsądek (czy respekt wobec gór) oraz stałe nabywanie doświadczenia i ćwiczenie pożądanych zachowań. ISTA w podręcznikach wciąż podkreśla, że na poziom bezpieczeństwa mogą wpływać tak różne czynniki jak poziom nawodnienia organizmu, a u kobiet chociażby menstruacja. Charakterystyczne również, że zdecydowaną większość programu zajęć Akademii zajmuje prewencja (sytuacja „przed lawiną”) – najważniejsze jest bowiem zapobiegnięcie nieszczęściu. Sytuacje „podczas lawiny” i „po lawinie” są oczywiście omawiane i trenowane, tyle że w nieco mniejszym wymiarze.

Z kolei nasz mistrz, Jędrek Bargiel, zdobywca – w skiturowym w sumie stylu – „środkowej” Shishapangmy (2013), Manaslu (2014), Broad Peaku (2015) i szczytów Śnieżnej Pantery (2016) – powtarza: „Góry nam nie uciekną, jak raz od nich odstąpimy”. Ba, realizuje tę maksymę nawet podczas wymarzonych wypraw. Dowodem rezygnacja z próby zdobycia K2 w minionym roku.

Nie bez przyczyny najważniejsza zasada, którą ISTA przekazuje miłośnikom jazdy w terenie, brzmi: „Najcenniejszym narzędziem Twojego bezpieczeństwa jest Twój rozum!”.

PS Tekst powyższy napisałem dla portalu Stacja eksperta.pl, prowadzonego przez firmy Salomon i Atomic, służącego propagowaniu bezpiecznej jazdy na nartach.

PPS Do listy dopisałbym tylko zapasową odzież (zwłaszcza koszulki oddychające na zmianę, dodatkowy polar i drugą parę rękawic).