Scuol: puch, spa, wszystko dla dzieci i inne atrakcje

Tak intensywnych opadów śniegu podobno dawno w Szwajcarii nie było. Nic dziwnego, że kiedy w piątek dotarłem do Scuol w południowo-wschodniej Szwajcarii (kanton Gryzonia, tuż przy drodze do tunelu Munt la Schera, prowadzącego do popularnego w Polsce włoskiego Livigno) niemal wszystkie kolejki i wyciągi stały.


Dopiero w sobotę ruszyła nowoczesna gondola Motta Naluns, a po paru godzinach także dwa krzesła – na Schliviera (2420 m n.p.m.) i Clunas (2583 m n.p.m.). Znani z przezorności Szwajcarzy nie zdecydowali się otworzyć wszystkich tras (a w Scuol łącznie jest ich 80 km i sięgają prawie 2800 m n.p.m.) – zagrożenie lawinowe oceniali na 4 (w pięciostopniowej skali), czyli „wysokie”. Nad otaczającym tereny narciarskie Scuol masywem przez całe przedpołudnie krążył helikopter, zrzucający ładunki wybuchowe, by sztucznie wzbudzić w najbardziej niebezpiecznych miejscach lawiny.

Ale w niższych partiach (Scuol leży na wysokości 1250 m n.p.m.) było w miarę bezpiecznie. A wspaniały puch oczywiście kusił. Nie byłem więc jedynym, który przed 8.35 (bo tu wyciągi uruchamiane są wcześnie) zameldował się pod dolną stacją gondoli. Przeważali zwolennicy szerokich nart – szczęśliwie poprzedniego wieczora w tutejszym Intersporcie dzięki życzliwości jednego z subiektów zdobyłem parę podobnych desek nieznanej mi dotąd marki Palmer Wprawdzie miały ledwie 85 mm pod butem, a i rocker nie rozpoczynał się tuż przy wiązaniu, ale lepsze to niż nic. Subiekt Palmery polecał, choć wyprodukowano je w Austrii . Może dlatego, że ten akurat Intersport (choć duży i wyposażony w najnowocześniejsze maszyny szwajcarskiej firmy Montana – m.in. do bezdotykowego smarowania nart, precyzyjnego ostrzenia i odnawiania struktur ślizgów) nie miał w ofercie rodzimych Stoeckli.

Palmery sprawdziły się znakomicie. Wprawdzie najpierw nieco obawiałem się wyjechać poza trasę (z gondolki widać było spore płaty obsuniętego się do samej gleby śniegu), ale czasem – jak mawiają Rosjanie – szkoda życia na strach. Zresztą na osłoniętych lasem polanach zagrożenie było jeszcze mniejsze. A śnieg tam wyborny.

Dopiero po południu spróbowałem zatem „zwykłych” tras w Scuol. Jako że stacja stawia na narciarstwo rodzinne oraz snowboard (skądinąd to tu powstała pierwsza w Europie szkołe jazdy na desce), więc są one zwykle szerokie, z dobrą widocznością i świetnym oznakowaniem. Choćby taki detal: tyczki wyznaczające nartostradę nie dość, że pomalowane są na kolor wskazujący jej stopień trudności, to jeszcze na wierzchołkach mają drewniane „chorągiewki” wskazujące, gdzie jest środek trasy – we mgle czy śnieżycy ten prosty patent okazuje się nad wyraz skuteczny. Nie przez przypadek też na wszystkich krzesełkowych wyciągach zamontowane są specjalne barierki zabezpieczające dzieci przez ewentualnym zsunięciem się z siedzenia.

Niezgorsze, bo porównywalne z obowiązującymi choćby w niektórych stacjach włoskich, są również ceny szkółki narciarskiej. Pięciodniowy kurs po cztery godziny zajęć dziennie kosztuje 250 franków. Można też wykupić pakiet z dwoma godzinami dziennie – za 160 franków.

Drożej jest jednak w restauracjach. Przykładowo, w samoobsługowej „La Cherpenna” przy górnej stacji gondolek filiżanka miejscowej zupy Bunder Gerstensuppe (podobna do gęstego krupniku) to wydatek 7,5 franka, a 100 gramów makaronu – 3,5 franka (a jeśli dodany jest doń sos z wieprzowiny – to 4,2 franka). Apfelstrudel kosztuje 6 franków, a espresso – 4. W przeciwieństwie jednak do innych krajów alpejskich (oraz Polski czy Słowacji) tuż obok restauracji przewidziano tzw. Picnic Room, gdzie przy wygodnych stołach każdy, kto ma własny prowiant może go zjeść sobie spokojnie i w cieple. Są tam także obszerne szafki dla chcących zostawić plecaki czy odzież – za zamykane trzeba zapłacić, otwarte są gratis.

Rozwiązanie to dowodzi, że odnośnie polityki cenowej w szwajcarskich kurortach turystycznych słuszna jest teza Niculina Mayera, który zajmuje się promocją regionu. Otóż kiedy zapytałem, czy właśnie ceny nie są największą barierą dla gości, odparł, że – po pierwsze – swoje robi wysoki ostatnio kurs franka. Po drugie, przyznał wprawdzie, że Szwajcaria nigdy nie będzie tańsza niż Włochy czy nawet Austria, ale zapewnił, że branża turystyczna stara się zrekompensować to poziomem usług, a zwłaszcza rozmaitymi udogodnieniami dla gości.

Faktycznie, jest ich tyle, że starczy na osobną opowieść. Teraz wspomnę tylko o kolejnym pomyśle rodem ze Scuol: otóż na górnej stacji gondoli urządzono też filię głównego Intersportu ze stacji dolnej – i jeśli komuś nie odpowiadają wypożyczone tam narty bądź buty, może je sobie tu wymienić na inny model.

Co do cen samych karnetów, to jednodniowy kosztuje 55 franków, zaś sześciodniowy – 243 franki (można płacić też euro, dolarami i oczywiście kartą kredytową – w tym przypadku warto poprosić kasjera, by operację rozliczał od razu w euro, bo unika się wtedy dwukrotnej opłaty za przewalutowanie przez bank).

Jako że Scuol jest nie tylko stacją narciarską, ale i kurortem wellnesowym, oferuje atrakcyjne skipassy połączone z codziennym wejściem do Engadin Bad Scuol – sześciodniowy to 331 franków, ale oszczędza się wówczas ok. 60 franków (O uzdrowiskowych i wszelkich innych zaletach Scuol – a jest ich wiele – pisałem niedawno obszernie w zakładce portalu „Polityki” „Odkrywamy Szwajcarię”).

Niestety, z racji pogody nie dane mi było dotrzeć we wszystkie narciarskie zakątki Scuol. Tymczasem obiecująco wyglądy chociażby zjazd (oznaczony na czerwono) do sąsiedniej wioski Sent (wrócić można Skubisem). A także dwie czarne trasy FIS ze szczytu Mot da Ri (prawie 2600 m n.p.m.). O niezliczonych możliwościach pozatrasowych nie wspominając. Oczywiście najwięcej szans na odkrycia swoich „linii” mają skitourowcy. Zadowoleni powinni być też zwolennicy biegówek – dla nich przygotowuje się zwykle 70 km tras i to na różnych wysokościach (szczególnie atrakcyjne są te powyżej linii lasu, czyli ok. 2000 m n.p.m.). Jest tu wreszcie specjalny tor dla saneczkarzy oraz dla śmiałków chcących spróbować airboardu (czyli napompowanej poduszki z tworzywa, na której zjeżdża się leżąc na brzuchu, osiągając zresztą spore prędkości).

Do Scuol warto zatem zawitać – najpierw choćby na dzień w drodze do Livigno właśnie, a potem może na dłużej?
Kiedy w sobotę schodziłem z nart, znowu w Scuol padało. Padało też całą noc i rano w niedzielę, kiedy musiałem wyjechać…