Wielka szansa Świętej Katarzyny

Jestem tam od ponad 30 lat niemal każdej zimy. Ale znowu utwierdziłem się w zachwycie tą kameralną (200 stałych mieszkańców) lombardzką osadą – Santa Caterina Valfurva potwierdziła, że choć nie jest stacją lodowcową, to może sprostać wyzwaniom czasów globalnego ocieplenia.

Gdy na początku lutego tam jechaliśmy, mogło się zdawać, że może być krucho. W żadnej z mijanych stacji zimowych szału ze śniegiem nie było, a to przecież poważane ośrodki: bawarskie Garmisch Partenkirchen, tyrolskie Serfaus Fiss Ladis czy szwajcarskie Scuol (dowody tu). Nawet już we Włoszech warunki nie wyglądały zachęcająco. W słynącym z mikroklimatu i śniegu Livigno trasy były wyraźnie twarde, pokryte sztucznym, a więc nie najlepszym śniegiem. Znamienne, że także zaporowy zbiornik wodny pod stacją był niemal pusty. Także w Bormio panowała wiosna – w mieście śniegu nie dało się uświadczyć, a choć z Cima Bianca (liczącej, było nie było, 3012 m n.p.m.) dało się zjechać do samej doliny, to tylko dlatego, że trasę przygotowano precyzyjnie na rozegrane niedawno zawody zjazdu Pucharu Świata. Biało było tylko powyżej Bormio 2000, czyli właśnie powyżej wysokości 2000 m n.p.m.

Ale w samej Santa Caterinie było dużo lepiej. Śnieg, jak na prawdziwą zimę przystało, leżał już w samej wiosce. Swoje robi już to, że osada znajduje się na 1750 m n.p.m., a okoliczne masywy tworzą korzystny mikroklimat: zwykle jest tu mroźniej niż gdzie indziej. Nie bez powodu lubiącej przed laty trenować na tutejszych pętlach biegowych (z nich też osada słynie) Justynie Kowalczyk kilka razy zdarzyły się odmrożenia (mimo to tak ceniła miejsce, że chciała ponoć kupić sobie tu dom). Śnieg pokrywał też oczywiście otaczające ośrodek stoki. Na dodatek prognozy mówiły o opadach!

I się sprawdziły. Sypało dość intensywnie przez kolejne dwie doby. Choć ograniczało to widoczność, tym razem nie uchodziło narzekać.

W efekcie bowiem gdy już przestało padać, a wiatr przegnał chmury, Santa Caterina pokazała cały swój urok. I nie chodzi tylko o widoki na Cima Biankę czy nieodległego Ortlera (najwyższy szczyt całego Tyrolu, 3905 m n.p.m.), ale też o walory narciarskie.

Choćby ten, że większość tras Santa Cateriny ma północną ekspozycję, dzięki czemu nawet mimo ostrego słońca śnieg długo zachowuje przednią jakość. I choć oczywiście w newralgicznych miejscach są zainstalowane urządzenia dośnieżające, to zwykle jeździ się po naturalnym, czyli najlepszym śniegu. Tak jest na najsłynniejszej (liczącej 3,7 km i 1 tys. m różnicy poziomów) trasie ośrodka (używanej też w Pucharze Świata), a nazwanej imieniem najsłynniejszej obywatelki wioski, czyli Debory Compagnoni (w latach 90. czterokrotnej medalistki olimpijskiej i trzykrotnej mistrzyni świata). Nie bez przyczyny ćwiczą tam (i na sąsiedniej czarnej trasie o nazwie Adler) młodzi alpejczycy z rozmaitych klubów. W tym, co znamienne, z samego Bormio – co potwierdza tezę, że warunki są w Santa Caterinie lepsze.

To samo tyczy jednak mniej wymagających pólek szkoleniowych – dowodem to, że od lat korzystają z nich młodzi Brytyjczycy (tym razem z Nottingham przyjechały trzy autobusy), chcący nauczyć się nart pod okiem tutejszych instruktorów. Z kolei wielkie plateau zwane Valle dell’Alpe (bądź Sunny Valey) położone jest na tyle wysoko (wyciąg krzesełkowy dociera na niemal 2900 m n.p.m.), że słońce mu niestraszne.

Konfiguracja terenu i nasłonecznienia ma też znaczenie przy zjazdach pozatrasowych.

Tak naprawdę dopiero teraz odważyłem się spenetrować warianty ku drodze prowadzącej latem na przełęcz Gavio (zimą jest zamknięta). A wszystko dzięki temu, że pewnego przedpołudnia zobaczyłem parę narciarzy: ok. 35-letniego mężczyznę i 4-5-letniego (tak, tak!) chłopca, którzy najpierw uciekali z trasy w głębsze śniegi, a potem… malec odbił w niewielką dolinkę off-piste z popularnej trasy Dell’Alpe.

Poszedł w puch pługiem, a ojciec asekurował go w pięknym stylu jazdy terenowej… Nie pozostało nic innego, tylko udać się ich śladem. Było warto!

Potem z synem wytyczyliśmy jeszcze, ile się dało, śladów: zagrożenie lawinowe było umiarkowane, układ terenu urozmaicony, więc ciekawy, a śnieg wybitnej jakości.

Następnego dnia odkrywaliśmy kolejne uroki tej okolicy – linie wyżej położone, już bardziej odkryte, bo zupełnie bezdrzewne i z różnymi śniegami. I znowu warto było.

Choć zatem formalna długość tras w stacji jest ledwie średnia (ok. 35 km), to nie sposób się zanudzić nawet i podczas dłuższego pobytu. My gościliśmy tym razem ponad standardowy tydzień – zarówno po to, by uniknąć sobotnich korków (zwłaszcza na przełęczy Fernpass za Garmisch Partenkirchen i pod tunelem Munt La Schera między Szwajcarią a Livigno) wynikających z tzw. wymiany turnusów, jak i po to, by zyskać na nieco tańszych karnetach w tzw. średnim sezonie (zawsze też taniej jest, gdy kupuje się skipassy przez internet) – dość powiedzieć, że za siedem dni jazdy (w Santa Caterinie, Bormio i San Colombano) zapłaciłem niespełna 250 euro. Także ceny w górskich barach są przyzwoite, zwłaszcza wobec ostrych podwyżek w innych rejonach Alp (o wariactwie w Polsce nie wspominając). W chacie Palu (tuż obok średniej stacji gondoli Plaghera) za obfite pizzocheri bądź miejscową (nie kukurydzianą!) polentę z dodatkami autorstwa samego chefa Pepe płaci się niewiele ponad 10 euro. Ale od kilku sezonów puste jest już schronisko Bellavista, gdzie wielkie pizze piekł masetro Elio Ungaro (swego czasu mistrz kontynentu w tej sztuce) – kiedy właściciel miejsca zdecydował się podnieść czynsz, Elio musiał przenieść się do nieodległego San Candido,a le tam z kolei interes pokonała epidemia covid-19. Dziś chef serwuje swoje dzieła w… Brnie (ukłon, maestro Elio!).

Co najważniejsze: Santa Caterina dowodzi, że z racji położenia ma szanse przeciwstawić się kłopotom dotykającym zimowe kurorty wskutek globalnego ocieplenia (przy okazji powtórzmy: jakim idiotą trzeba być, by choćby po tej niby-zimie kwestionować zmiany klimatu, nieprawdaż, panie Kaczyński i inni płaskoziemcy bądź myśliciele uznający ekologię i Zielony Ład za wielki spisek?).

Musi tylko ją wykorzystać – budując choćby nowe krzesełka z centrum osady, które odciążyłyby gondolę (jest dziś jedynym, prócz skiturów i rakiet, sposobem dostania się na alpejski obszar stacji). Miały ruszyć przed świętami Bożego Narodzenia 2023 r. Zapowiadano czteroosobowe, z osłonami. Przeszkodą, przynajmniej oficjalnie, okazały się rygory ekologiczne. Otóż nowa kolejka miała zastąpić wysłużone dwuosobowe krzesła i kursujące jeszcze wyżej, bo na trawers trasy Dell’Alpe, orczyki. Ale choć je zlikwidowano, nowych krzeseł wciąż nie ma. Ograniczono też trasę lokalnego skibusa – tu już w grę wchodzić mogły jedynie względy oszczędnościowe. Tyle że niektórych gości te utrudnienia mogą zniechęcać. Tymczasem szansie zawsze warto trochę pomóc!

Fot. Piotr Uss Wąsowicz