Lawina znowu zabiła…
W niedzielnej lawinie w masywie Koszystej w Tatrach zginęła trójka wieloletnich członków Akademickiego Koła Przewodników Tatrzańskich. Od lat pasjonowali także się skitouringiem (czyli narciarskimi wyprawami poza przygotowanymi trasami), mieli więc zapewne większą niż przeciętna wiedzę o zagrożeniu lawinowym.
Dysponowali także własnym stosownym ekwipunkiem (jedna z ofiar prowadziła nawet w Krakowie znany z doskonałej oferty sklep ze sprzętem górskim – w tym skitourowym). Mimo to zginęli…
Jak się okazuje, tym razem wzięli ze sobą w góry jedynie sondy i łopatki. Nie zabrali detektorów lawinowych, czyli urządzeń pozwalających w miarę szybko zlokalizować ich posiadacza w razie zasypania go przez śnieg. Ten wypad w góry miał być bowiem tylko krótką wycieczką – mówią teraz ich znajomi. Grupa, która wędrowała pod Koszystą liczyła siedem osób (cztery z nich zdołały uskoczyć przed lawiną bądź zdołały wydostać się spod śniegu).
Jest jednak jasne, że z racji na specyficzną sekwencję pogodową w tym sezonie niebezpieczeństwo lawinowe jest teraz olbrzymie. Choć w górach (zarówno Tatrach, jak Alpach) generalnie jest mało śniegu, to z racji na twardy, zlodzony podkład bardzo łatwo go poruszyć. Lawiny mogą schodzić też same. Na dodatek właśnie przed minionym weekendem w Tatrach spadło nieco świeżego śniegu i wiał mocny wiatr – a w efekcie w co bardziej stromych nieckach (a właśnie w żlebie lawina porwała feralną grupę) było go już całkiem sporo. Swoje zrobiło i to, że w ciągu dnia przy mocnym słońcu temperatura wzrosła – śnieg stał się mokry i ciężki, co też sprzyja jego obsuwaniu się.
Dwa dni przed wypadkiem na stronie internetowej TOPR Adam Marasek apelował zresztą o ostrożność w związku ze zwiększonym zagrożeniem lawinowym. Formalnie jednak w Tatrach obowiązywał w niedzielę drugi – a więc średni – stopień zagrożenia lawinowego.
Równocześnie same sondy i łopatki na niewiele się zdadzą, jeśli lawina jest choćby tylko średnich rozmiarów. To właśnie detektor jest najlepszym sposobem wstępnej lokalizacji porwanego przez lawinę – dopiero potem sięga się zwykle po sondę, by jeszcze precyzyjniej ustalić położenia ciała zasypanego i móc szybciej go odkopać. Używanie samej sondy do poszukiwań ofiary na lawinisku jest mało efektywne z uwagi na upływ czasu.
To, jak szybko odkopie się porwanego przez lawinę narciarza, snowboardzistę czy turystę, ma bowiem zasadnicze znaczenie: szacuje się, że jeśli nie znajdzie się on na powierzchni w ciągu kwadransa, to jego szansa na przeżycie dramatycznie maleje – po pół godzinie przebywania pod śniegiem wynosi już ledwie 30 proc. (o ile oczywiście już w momencie zejścia lawiny nie został uduszony lub zmiażdżony przez śnieg bądź też nie zginął od uderzeń o skały czy drzewa). Zwykle też najskuteczniejszą akcję ratunkową podejmują towarzysze zasypanych (o ile uniknęli oni lawiny i sami mają detektory), w dalszej zaś kolejności przypadkowi świadkowie (j.w.).
Służby ratownicze na dotarcie na miejsce zdarzenia potrzebują zaś nieco czasu, więc najczęściej w takich wypadkach nie mają szans udzielić pomocy. Także w wypadku pod Koszystą pierwszą ofiarę ratownicy odkopali po ponad godzinie od zasypania i to pod 1,5 metrową warstwą ciężkiego śniegu. Ostatnią zaś – po ponad dwóch godzinach.
Lecz tak naprawdę jedynym sposobem na lawiny są – prócz znajomości gór i szacunku dla nich – tzw. zestawy wypornościowe typu ABS (Avalanche Airbag System) czy Snowpulse. Tylko one zwiększają szanse utrzymania się na powierzchni śniegu. Dlatego szerzej wkrótce o nich tu opowiem (korzystając z rozmów z ich producentami odbytych podczas niedawnych targów ISPO).
PS. Basia, jedna z zasypanych kobiet od dzieciństwa mieszkała na mojej ulicy, w sąsiednim bloku. Byłem klientem jej sklepu, cieszyłem się, że znalazła piękny sposób na życie, łącząc biznes z pasją. Wystarczyło jednak, że raz popełniła błąd. Tym większy smutek.