To był Camp! (4)
Lato niemal w pełni, więc najwyższa pora na odświeżanie najlepszych wspomnień z sezonu. Dla mnie tym najważniejszym okazał się Majesty Freeride Camp w tyrolskiej Zillertal.
Pisałem tu już, że dawno tyle się nie nauczyłem o technice jazdy w terenie i w rozmaitych śniegach, lawinach i detalach konstrukcyjnych sprzętu.
Było już o arenie wydarzenia, czyli obszarze Hochzillertal/Hochfügen, o założeniach pomysłu i prowadzących przedsięwzięcie, a wreszcie o pierwszej połowie obozowego dnia.Teraz czas na ciąg dalszy.
Obowiązkowym punktem programu jest naturalnie południowy posiłek („Nie powinno się jeździć freeride’u osiem godzin bez przerwy” – uzasadnia, przypomnijmy, Tomek Krotowski).
W Hochzillertal dobrym do tego miejscem jest choćby restauracja (a i hotel) Platzalm – nieco powyżej górnej stacji gondoli, a więc w środku zbocza, co pozwala na dogodny (i bez straty czasu) dojazd, a potem sprawny powrót na stok. Sama chata nie bez powodu reklamuje się frazą „krok bliżej nieba” – leży na niemal 2000 m n.p.m.
W menu zacna jest choćby któraś z wersji flammkuchen. To tutejsza odmiana alzackiej pizzy czy też tarty, sporządzanej na bazie cieniuteńkiego ciasta z mąki razowej. Tradycja przyrządzania tego typowo wiejskiego dania jest ubocznym efektem cotygodniowego pieczenia przez chłopów chleba – otóż przygotowując flammkuchen, sprawdzano też temperaturę pieca. Ten bowiem po rozpaleniu ognia bywał często zbyt gorący, by można było od razu wkładać doń wrażliwe ciasto chlebowe. Mocno przypieczone czy nawet lekko przypalone brzegi flammkuchen decydowały tymczasem o smaku dania. Miewało ono wszelako i drugi wyróżnik: otóż pozostałe składniki (speck chociażby, pomidory, cebula czy rukola) często nie są pieczone razem z plackiem, lecz kładzione nań dopiero, gdy jest już gotowy (lub tuż przed ostatecznym wyjęciem podkładu z pieca).
W Platzalm z ciastem do pieca wędruje jedynie miejscowy ser (bo przecież w Tyrolu o mozzarelli mowy być nie może). Chodzi o to, by nabrał stosownej konsystencji. Cała reszta trafia na placek pod sam koniec pieczenia, jest więc niemal surowa, co daje specyficzny smak.Po obiedzie (przez niektórych zwanym lunchem) pora znowu na narty. Ale najpierw obowiązkowe ponowne sprawdzenie piepsów lawinowych – jedni je na czas posiłku mogli wyłączyć, innym mogły się wyłączyć mimowolnie.
Głównym punktem drugiej części obozowego dnia są, obok naturalnie jazdy, tyle że zwykle w innych siłą rzeczy warunkach śniegowych, ćwiczenia praktyczne. To wtedy próbuje się właśnie detali skoków i jazdy między drzewami, by oswoić się z przeszkodami terenowymi.Albo uczy się asekuracji i zjazdów na linie ze skał, by umieć wycofywać się z miejsc, które trudno pokonać na nartach. Bądź wreszcie trenuje się akcje lawinowe – czego nigdy nie za wiele.
Przykład? Tak się złożyło, że moja grupa, dowodzona w tym dniu akurat przez Tomka Krotowskiego, trafiła w Hochfügen na, by tak rzec, dość wymagającą pogodę. Zagrożenie lawinowe określano tego dnia „wysokim” (by w końcu wskazać w niektórych miejscach regionu na tendencję do najwyższego stopnia skali, czyli „pięć”). Padało, wiało, mroziło.
Nasz trening prowadziliśmy więc w rejonie specjalnie wyznaczonego do tego celu Avalanche Center przy górnej stacji tamtejszej 8er Jet Gondelbahn (ponoć prototyp kolejnego wariantu tego cenionego modelu gondoli Doppelmayr ). I co się okazało: oto wydawałoby się zaprawiona w bojach ekipa w takich nieco trudniejszych warunkach popełniała podczas akcji poszukiwawczej błąd za błędem. A to nie potrafiliśmy precyzyjnie ustalić miejsca „wypadku” i „akcji poszukiwawczej” (by podać koordynaty służbom ratowniczym). A to przeczesywanie terenu detektorami odbywało się, by tak rzec, mocno chaotycznie. A to niektórzy uznali, że sprawniej będzie im pracować bez rękawic, co przy mocno minusowej (wiatr!) temperaturze odczuwalnej okazało się pułapką.Kiedy zaś wreszcie namierzyliśmy „ofiarę” (czyli ukryty pod śniegiem nadajnik), to nader dużo czasu zajęło nam jej zlokalizowanie za pomocą sond. Inna rzecz, że utrudnieniem była spora warstwa świeżego puchu. Nie ułatwiał on też dokopania się do „zasypanego”, zwłaszcza że technika naszej brygady w używania łopat nie sięgała mistrzostwa świata.Sam wprawdzie okazałem się w kopaniu najlepszy (pracowałem chociażby w półklęku, co jest i efektywniejsze, i mniej męczące niż inne pozycje), ale za to, na przykład… zostawiłem plecak z ABS-em u podnóża „lawiniska”.
Tomek punktował potem bezlitośnie (moją wtopę z plecakiem skwitował retorycznym pytaniem: „Co by było, gdyby zeszła lawina wtórna?”). I dobrze. W końcu podsumował: „Przy takim tempie szukania wasz towarzysz miałby znikome szanse na przeżycie”.
Znamienne, że już druga próba była znacznie bardziej udana. Kolejny zakopany gdzieś pod śniegiem czujnik, wskazujący „zasypanego”, znaleźliśmy już w czasie mieszczącym się w normie. I to mimo że warunki pogodowe nadal były trudne. Nasz kolega może by więc został wśród żywych (o ile naturalnie wcześniej nie zmarłby wskutek, na przykład, uderzeń o skały pod lawiną bądź nie zostałby uduszony bądź zmiażdżony przez śnieg). Tomek też miał mniej uwag… To prosty dowód potwierdzający znaną regułę, że ćwiczenia akcji lawinowych warto powtarzać przynajmniej raz w sezonie.
Na końcu każdego dnia wszystkie grupy zjeżdżają do „Dziadka”. Tak nazywamy schronisko Abfahrtshütte, położone przy drugiej części urozmaiconej czarnej trasy (przechodzącej przy samym dnie doliny w off route) do osady Aschau.Skądinąd cały ten kraniec obszaru Hochzillertal jest przednim miejscem – także na off piste. Pod granią można próbować otwartego terenu, a niżej – lasu, gdzie wariantów jest multum, bliżej lub dalej od samej trasy. Można wybierać – i to także w zależności od stopnia zmęczenia i widoczności, bo jeździ się tam najczęściej na zakończenie dnia.
Rządzący niepodzielnie w Abfahrtshütte „Dziadek” ma stosowny wiek i równie odpowiednią do ksywy rudawą, okopconą wciąż palonym tytoniem brodę.Ponadto z wynikającą z lat doświadczeń pewnością wie, że po nartach każdy potrzebuje zimnego piwa. Potem zaś, z należną z kolei autorytetowi władczością, zwykle bez pytania o zgodę serwuje gościom kolejne kufle.Osobno zamawiać trzeba więc jedynie zakąski. Świetna, bo faktycznie domowa, jest choćby gulaschsuppe, ale daniem obowiązkowym – graukäse. Ten faktycznie szarawej (a w miarę dojrzewania szarawo-żółtej) barwy ser o zdumiewająco niskiej (ok. 2-proc) zawartości tłuszczu i specyficznej konsystencji (składa się z grubych, nieregularnych ziaren) wywodzi się właśnie z Zillertal. Powstaje w specjalnych formach, w których twaróg, po dodaniu soli, pieprzu, a czasem i innych przypraw, jest ręcznie ugniatany i pozostawiany na czas zależny od tego, do jak intensywnych aromatów mają upodobania gospodarze.
„Dziadek” lubi widać te najbardziej wyraziste, a swój graukäse podaje w najprostszy i najbardziej tradycyjny, wręcz klasyczny sposób: z cieniutko pokrojonymi plastrami cebuli oraz sporą dawką octu winnego (ewentualnie z dodatkową porcją soli i pieprzu). Ci spośród uczestników campu, którym przyszło nocować na pięterku w Abfahrtshütte, dodawali, że przygotowywana przez „Dziadka” na śniadanie jajecznica jest równie oryginalna i wybitna.
Po uzupełnieniu płynów (i ewentualnie posileniu się) pora na… wykłady. Jest więc znowu, i dobrze!, o lawinach – tyle że tym razem teoretycznie (z użyciem filmów, wykresów, statystyk itp.). Jest też o sprzęcie – w tym o coraz popularniejszych kamerkach Go Pro. Jest też czas na podzielenie się uwagami dotyczącymi przejechanego właśnie terenu, błędów popełnianych przez uczestników podczas każdej z wypraw czy wreszcie… metod regeneracji organizmu i rehabilitacji po ewentualnych urazach.W końcu, często już po zmroku, a więc z użyciem czołówek, pora na powrót na kwatery. Tam oczywiście prysznic, rozciąganie mięśni, smarowanie nart, czasem drobne reparacje sprzętu i wspólnie (albo pod wodzą chefa Szymka Styrczuli-Maśniaka) przygotowana kolacja. A niekiedy jeszcze jakiś freeride’owy film przy szklaneczce czegoś rozluźniającego na dobranoc.
I najlepiej, gdy równocześnie za oknem znowu kładzie śniegiem.