Sztuczny niczym naturalny
Na razie zima jest mocno uboga w opady. Tym wyraźniej widać, jakie znaczenie ma już nie tylko sztuczny śnieg, ale jego jakość.
To, że najlepiej narty jadą po śniegu naturalnym, kwestii nie ulega. Wszak istotą tej przyjemności jest kontakt z możliwie najmniej skażoną ingerencjami człowieka przyrodą. Z równie jednak oczywistych powodów (masy chcące korzystać z uroku gór, zmiany klimatyczne, względy ekonomiczne, wymogi zawodów sportowych itd.) nie sposób wyobrazić sobie dziś narciarstwa bez dośnieżania.
Szczęśliwie ostatnio przekonałem się – ku własnemu wielkiemu zdumieniu – że przy pomocy armatek da się już przygotować trasy na poziomie bliskim ideału, czyli stoku pokrytego przez samą Naturę.
Oto tej zimy właśnie miałem już okazję do porównania kilku stylów dośnieżania oraz, jak się okazało, poziomów jakości sztucznego śniegu. W dwóch przypadkach okazał się on baaardzo podobny do naturalnego.
Pierwszym miejscem ze świetnym sztucznym śniegiem było Zauchensee w regionie Ski amadé w Ziemi Salzburskiej (wyprawę tę szczegółowo tu już opisałem). Drugim zaś – włoskie (a dokładnie położone w Południowym Tyrolu) stoki obszaru Drei Zinnen (znanego dotąd pod nazwą Sextner Dolomiten), obejmującego rozległe (ponad 90 km ratrakowanych tras) zbocza Monte Elmo i Croda Rossa w dolinie Alta Pusteria (górujące nad wioskami Sesto/Sexten, San Candido/Innichen i Versciaco/Monte Elmo).W obu przypadkach wrażenie robiło już to, że konsystencja sztucznego śniegu przypominała pierwowzór. Co równie ważne, nawet popołudniami doskonale trzymał się on podłoża i nie było praktycznie mowy o częstych przecież zwłaszcza w przypadku sztucznie dośnieżanych tras mocno wylodzonych fragmentach. A przecież, powtórzmy, w każdym z miejsc naturalnego śniegu nie było zbyt wiele – dość powiedzieć, że przynajmniej na południowych zboczach w okolicy przeważała… brązowa trawa.Pytanie oczywiście, jak można osiągnąć taką klasę sztucznego dośnieżania? Otóż niewykluczone, że znaczenie ma używana technologia. W obu stacjach bowiem przy trasach stały armatki włoskiej (czy raczej znowu: południowotyrolskiej) firmy TechnoAlpin GmbH.
Od lat uchodzi ona za lidera pod względem jakości w branży – a już na pewno jest pionierem instalacji dośnieżających w Europie.
Przypomnijmy bowiem: pierwsze urządzenie, mające dośnieżyć stoki kontynentu, pochodziło zza… Atlantyku. Sprowadzili je na początku lat 80. ubiegłego wieku do Obereggen w Dolomitach szefowie tej stacji Georg Eisath i Walter Rieder.
Kupiona za 100 tys. dolarów tzw. armatka śmigłowa nie pozwalała jednak wyprodukować takiej ilość śniegu, która by zrównoważyła koszty inwestycji.
Dlatego zimą 1983/1984 r. w Obereggen ruszyły prace nad prototypem własnej armatki. Cel był niełatwy: miała być od amerykańskiej tańsza, ale bardziej wydajna. Na dodatek w Południowym Tyrolu słońce świeci przeciętnie przez 300 dni w roku, co wprawdzie jest atrakcją dla gości, ale też stanowi wyzwanie dla odpowiedzialnych za jakość tamtejszych tras. Prototypy opracowywano w miejscowym zakładzie… ślusarskim, a oparto je o turbiny z maszyn służących pierwotnie do… suszenia siana.
Rychło Eisath i Rieder zaprezentowali naśnieżarkę własnej produkcji. A że się sprawdzała, zaczęli ją sprzedawać pod firmą TechnoAlpin.
Dziś wśród klientów firmy jest ponad 1800 stacji zimowych w niemal 50 krajach całego świata, a wielu ekspertów przekonuje, że jakość śniegu z armatek TechnoAlpin jest lepsza niż produktu uzyskiwanego przez konkurencję, bo podobna do naturalnego właśnie.