Widziałem Wengen
To już wiadomo: zjazd w Wengen wygrał oczywiście Aksel Lund Svindal.
I, znowu oczywiście, zawody te okazały się wielkim świętem alpejskiego narciarstwa. Byłem, widziałem. A ze Svindalem… mieszkałem na tym samym piętrze.
Było tak: do Haslital – małego, ale bardzo cenionego przez Szwajcarów oraz… miłośników Sherlocka Holmesa i już dlatego wartego osobnego opisania – ośrodka narciarskiego w regionie Jugfrau, przyjechałem w środę późnym popołudniem. Tuż obok stacji gondoli w Reuti Dorf przed utrzymanym w stylowej elegancji (i w nomen omen norweskim surowym stylu) hotelem Reuti (oddanym, jak się okazało, do użytku ledwie w połowie grudnia) stał bus z napisem „Norway Ski Team”.
Podczas kolacji przy stoliku obok zasiadło kilkudziesięciu wysokich i dobrze zbudowanych blondynów w różnym wieku (twarze trzech z nich wydały mi się skądś znajome) oraz niski, lecz też krępy mężczyzna, wyraźnie dyrygujący całym towarzystwem. To on poprosił kelnerkę (Polkę skądinąd), by prócz menu przyniosła też kilka worków… lodu. Okazało się, że z całą ekipą, wyluzowaną, a równocześnie wyraźnie zdyscyplinowaną, mieszkamy na tym samym piętrze. Ale wciąż nie mogłem uwierzyć…
Potwierdziło się następnego dnia. Najpierw Pascal Spiess, mój tamtejszy przewodnik, opowiadając o walorach stacji, rzucił, że trener norweskiej kadry alpejskiej pochodzi z Jungfrau właśnie i dlatego przed zawodami Pucharu Świata w Szwajcarii często przywozi swoich podopiecznych na treningi właśnie do Haslital. Każda taka wizyta staje się oczywiście dodatkową atrakcją – wszak Norwegowie są obecnie najsilniejszą ekipą na świecie. A że w nieodległym Wengen rozgrywane miały być właśnie zawody w kombinacji, legendarny zjazd oraz slalom, więc…
Gdy wyjechaliśmy na górę, na wydzielonym stoku nazywanym SkiRennZentrum były już rozstawione tyczki. Wkrótce pojawiła się też grupa ubranych w bordowe kurtki narciarzy. Rychło je zrzucili i po kolei ruszyli w dół. Wrażenie było niebywałe: począwszy od widoku z kilku metrów zawodników masakrujących wręcz slalomowe tyczki, po odgłos nart tnących lód (bo na tej specjalnie przygotowanej dla gości trasie o śniegu nie było mowy, choć wszędzie obok miał on całkiem przyzwoitą jak na obecny sezon jakość).
Uderzała zwłaszcza pasja, z jaką zarówno ci wielcy (Aksel Lund Svindali Kjetil Jansrud), jak i ci młodsi (Henrik Kristoffersen, 23-letnia nadzieja norweskiego slalomu i największa spośród młodych gwiazd Pucharu Świata, oraz Aleksander Aadmodt Kilde) pokonali za każdym razem treningową trasę. Wrażenie niebywałe: widzieć przejazdy takich mistrzów z kilku metrów!
Tym większej ochoty nabrałem na kibicowanie sobotniemu zjazdowi w Wengen (o jego sławie już tu pisałem) – zwłaszcza oczywiście Norwegom.
Patrick sugerował, bym postarał się dotrzeć na miejsce jak najwcześniej. Specyfiką Wengen jest wszak to, że można się tam dostać jedynie… pociągiem – w miasteczku obowiązuje bowiem zakaz ruchu samochodów (wyjątkiem są taksówki, pługi odśnieżające i pojazdy specjalne). Co więcej, trzeba wspiąć się na około 1500 m n.p.m. Na dodatek mieszkałem tym razem w Mürren, zacisznej – bo już kompletnie wolnej od samochodów – osadzie na przeciwległym zboczu doliny Lautenbrunnen (i na 1650 m n.p.m.). Mürren skomunikowane jest z resztą świata również jedynie kolejkami – tyle że prócz pociągu trzeba użyć także tych linowych (do wyboru są dwie).
Musiałem więc najpierw wsiąść w pociąg z Mürren do górnej stacji kolejki linowej Grütschalp, nią zjechać do Lautenbrunnen (tak nazywa się również miasteczko na dnie doliny) i tam przesiąść się na kolej zębatą do Wengen. Patrick ostrzegał, że w dniu zawodów Pucharu Świata od świtu na dworcu w Lautenbrunnen będą tłumy. Impreza jest dla Szwajcarów wielkim wydarzeniem i rokrocznie przybywają na nią rzesze kibiców (rekord to ponad 60 tys.) – i wszyscy muszą w górę zabrać się ową zębatką. Oczywiście przewidziane są ekstrakursy, ale że pociąg porusza się po jednym torze, bywa, że na sam wjazd trzeba czekać 2-3 godziny.
Zgodnie z radą wstałem o 5.30, by godzinę później być na stacji w Lautenbrunnen. I faktycznie, choć było jeszcze kompletnie ciemno, na dworcu kłębił się tłum. Szczęśliwie zastępy porządkowych ze szwajcarską precyzją regulowały ruchem i jeszcze w miarę szybko dostałem się do kolejki z napisem „Wegnen”. Po kolejnej półgodzinie wysiadłem w miasteczku – też już pełnym kibiców. Dość powiedzieć, że w otwartych specjalnie dużo wcześniej niż zwykle (zegar pokazywał przecież dopiero siódmą rano!) kawiarniach i restauracjach zajęte już były wszystkie stoliki – było wszak 7 stopni mrozu i padał śnieg, a zawody miały się zacząć dopiero o godzinie 12.30.
Całe Wengen jest naturalnie udekorowane symbolami swojej imprezy (inna rzecz, że podczas niej ceny noclegów w hotelach są ponoć dwa razy wyższe niż normalnie) – zwłaszcza główny plac, który wieczorem ma być miejscem rozdania nagród zwycięzcom, a potem wielkiej zabawy do późnej nocy. Na ulicach młodzież rozdaje chorągiewki w szwajcarskich barwach oraz kubki z kawą (Caffe Latte to jeden ze sponsporów imprezy).
Z czasem część kibiców rusza w kierunku mety bądź maszeruje w okolice szczególnie atrakcyjnych miejsc w dolnych partiach legendarnej trasy z Lauberhorn. Pozostali wyjeżdżają kolejką jeszcze wyżej, na poziom stacji Wengeralp, by zająć ciekawe miejsca w części górnej. Jedni używają nart lub snowboardów, inni sanek, a są i tacy, którzy zwyczajnie brną tam w śniegu po kolana. A z dołu wciąż docierają następne pociągi!
Kłopot w tym, że pada coraz gęściej – co nie jest korzystne dla trasy zjazdu, o widoczności nie wspominając. Dopiero ok. 10 śnieżyca ustępuje słońcu. Do akcji ruszają żołnierze z łopatami i innymi urządzeniami do odgarniania śniegu (nie bez powodu Wengen obwieszone jest transparentami: „Szwajcarska armia służy dla ciebie!”). Muszą doprowadzić legendarną trasę do używalności, bo zaraz FIS rozpocznie kontrolę techniczną i zdecyduje, czy impreza może się odbyć. A zważywszy na ilość świeżego śniegu – czasu jest mało. Z góry zsuwają się też pierwsi zawodnicy – mają prawo do wizji lokalnej areny zawodów. Są też Svindal i Jansrud, jeszcze w zwykłych ciepłych kurtkach.
Tradycyjną już atrakcją jest pokaz klasy pilotów wojskowych z grupy Patrouille Suisse. Ta założona ponad pół wieku temu doborowa formacja uchodzi za chlubę szwajcarskiej armii. Zasłużenie: tyleż brawurowe, co precyzyjne akrobacje w wykonaniu sześciu maszyn (w narodowych czerwono-białych barwach) budzą podziw zwłaszcza na tle okolicznych masywów (choć akurat słynna tutejsza trójca, czyli Eiger, Mönch i Jungfrau, jest przysłonięta chmurami).
Tym razem w części lotniczego widowiska uczestniczy też najnowszy samolot linii Swiss (też jest partnerem zawodów), jako że właśnie nadano mu imię „Wengen”.
Wielki zegar odmierza teraz czas do startu pierwszego zawodnika. Wreszcie ruszają! Na mecie, co ważne, piękne i znamienne, owacją witany jest każdy z nich. Naturalnie największy aplauz wywołują zjazdy Szwajcarów – oraz Norwegów. Kiedy akurat podczas przejazdu Jansruda, drugiego, prócz Svindala, wielkiego faworyta, trasę zasnuwa mgła, rozlega się jęk zawodu.
A pechowy mistrz na mecie nawet nie patrzy na swój czas: nie musi kryć żalu i chyba zwyczajnie płacze. Metę opuszcza żegnany wielkimi oklaskami. W Szwajcarii ludzie wiedzą przecież, co to narty i potrafią docenić tych, którzy potrafią na nich jeździć.
Okazuje się też, że potrafią ostro się bawić: biesiada na ulicach Wengen trwała do późnej nocy, a najważniejszym punktem był show dekoracji zwycięzców.
Organizatorzy szacują, że w tym roku zjazd z Laubernhorn obejrzało „na żywo” ponad 40 tys. ludzi, a dalszym pewnie setkom już tysięcy relacjonowało go ponad czterystu dziennikarzy!