Bobsleje? Jak ktoś lubi…
Podczas trwającego właśnie w Gdyni kongresu Międzynarodowej Federacji Bobsleja i Toboganu (FIBT) przedstawione mają być koncepcje budowy w Polsce toru do uprawiania tych dyscyplin. Miałby on powstać albo w bieszczadzkim Arłamowie albo w Krynicy. Mogliby tam trenować i startować bobsleiści, saneczkarze oraz skeletoniści, ale tor byłby udostępniony również amatorom. Raz w życiu miałem okazję jechać bobslejem na torze w Innsbrucku. Powiem tak: nie jest to sport dla każdego.
Bobsleje dla amatorów w Innsbrucku
Bieszczadzki tor ma mieć 1300 m długości i 17 wiraży. Można byłoby osiągać na nim prędkość 125 km/h. Kosztować miałby 70 mln euro, a budowa trwałaby 4-5 lat. Podobno projekt został wstępnie zaakceptowany przez władze światowego bobsleja. Tor byłby częścią arłamowskiego centrum sportowo-konferencyjnego, które ma oferować także halę z kortami do squasha i tenisa ziemnego, boiska do piłki nożnej i do rugby oraz 9-dołkowe pole golfowe. Częścią kompleksu mają być tereny do uprawiania narciarstwa alpejskiego i biegowego (Arłamowo leży na 590 m n.p.m.). Pierwsze obiekty otwarte zostaną pod koniec roku.
Inna jest idea ewentualnego toru w Krynicy: służyłby on centrum szkoleniowemu bobsleistów i saneczkarzy (jeśli pomysł wypali, byłby to jedyny taki ośrodek w Europie). Prócz obozów treningowych rozgrywać by tam można zawody rangi mistrzowskiej. Pomysł toru w Krynicy ma już swoją historię – powstał w 2007 r., ale został zablokowany wskutek protestów ekologów, którzy przekonują, że inwestycja może mieć niekorzystny wpływ na wody źródlane uzdrowiska. Sprawa trafiła do sądu i będzie rozpatrzona w listopadzie.
Polscy działacze sugerują, że niezależnie, gdzie powstanie tor, należałoby go udostępniać także amatorom – byłaby to atrakcja turystyczna i sposób na obniżenie kosztów jego utrzymania.
Powołują się na przykład Innsbrucka. W stolicy Tyrolu na użytek olimpiady zimowej 1976 r. zbudowano bowiem tor bobslejowo-saneczkowy, który obecnie wykorzystywany jest również w celach komercyjnych. Swoich sił – za ok. 30 euro – mogą na nim bowiem spróbować również zwykli śmiertelnicy (w ich przypadku jest to w zasadzie test silnych nerwów). I to nie tylko w zimie, bo tor jest czynny przez okrągły rok (oczywiście z wyjątkiem dni z niesprzyjającą pogodą).
Skądinąd innsbrucki tor od początku jest ewenementem: został skonstruowany tak, że po raz pierwszy w dziejach bobslejów i saneczkarstwa mogły być na nim rozgrywane obie konkurencje. Tym samym stał się wzorem do kolejnych takich budowli, przyczyniając się do rozwoju tych dyscyplin. Równocześnie jest – jako jeden z nielicznych w Europie – powszechnie dostępny.
Tak się składa, że minionej jesieni miałem okazję spróbować tej atrakcji. Tor poprowadzony jest na zboczach górującego od południa nad Innsbruckiem Patscherkofel (niemal na rogatkach miasta, choć administracyjnie obszar należy do wioski Igls). To betonowa rynna długości 1270 m i 14 wirażami, z których kilka jest, łagodnie mówiąc, ostrych. Na czym polega siła odśrodkowa czuje się zresztą już na pierwszym z nich…
Do dyspozycji amatorów są pięcioosobowe bolidy – steruje nimi zawsze doświadczony przewodnik (w naszym przypadku był to jeden z ex-członków austriackiej kadry bobslejowej). Oczywiście każdy z członków załogi dostaje kask i jest zapinany w pasy bezpieczeństwa. Na burtach bolidu umieszczone są nadto uchwyty (po które sięga się, by tak rzec, nadzwyczaj ochoczo). W środku miejsca jest niewiele, zresztą podstawowe zalecenie obsługi brzmi, by nie wykonywać żadnych zbędnych ruchów, a zwłaszcza nie próbować samemu balansować ciałem. Bolidem steruje się przy pomocy zwykłej kierownicy (w lecie porusza się on na małych gumowych kółkach, co – jak zdradził nasz przewodnik – daje nieco większe możliwości panowania nad pojazdem niż płozy w zimie). Pojazd jest też wyposażony w hamulce, ale osiągana prędkość i charakter toru powodują, że ich skuteczność jest ponoć ograniczona (nie bez powodu ostatnia część trasy to dość długi podjazd pomagający wytracić impet).
Po zapakowaniu załogi do wnętrza bolidu, obsługa rozpędza pojazd i… następuje minuta (bo tyle trwa zjazd) potwornej trzęsiawki – zarówno z racji podłoża (jedzie się wszak po gołym betonie, a pojazd nie ma żadnej amortyzacji), jak strachu (wszyscy członkowie mojej załogi przyznali się potem, że skwapliwie liczyli pozostałe do mety wiraże). Podczas zawodów bolidy osiągają prędkość 140 km/h, w czasie zjazdów turystycznych sięga ona 100 km/h.
Zapewniam, że to olbrzymia dawka emocji, zwłaszcza, że pokonuje się ostre zakręty, a w głowie wciąż kołacze się myśl, że wokół bolida jest przecież albo beton, albo drzewa otaczającego tor lasu…
Tor w Innsbrucku podczas remonto 2004 r.
Jednym więc wystarczy taka przygoda raz na całe życie, inni chcieliby jeździć do upadłego (choć z racji dawki wstrząsów, które dostaje kręgosłup i głowa lekarze sugerują, by jednak nie przekraczać dwóch przejazdów dziennie). W każdym razie tabun (pełen autobus) niemieckich turystów, którzy prócz naszej grupki próbowali tego dnia nowej przygody, był zachwycony. Fotografiom przy bolidzie z dyplomami potwierdzającymi zaliczenie toru nie było końca.
PS. Zimą Patscherkofel to także ośrodek narciarski, należący do regionu Olympia SkiWorld Innsbruck. Góra dwukrotnie była areną alpejskich konkurencji igrzysk olimpijskich (w 1964 i 1976 r.). Oferuje 20 km tras zjazdowych (w tym oczywiście te, po których ścigali się olimpijczycy). Są też trasy dla biegaczy. Osobną atrakcją jest kolejka kabinowa z mini-wystawą fotografii z tutejszych olimpiad. Z Innsbrucka narciarze mogą się tu dostać bezpłatnymi autobusami.