Stöckli: narty z precyzją zegarka
W minionym tygodniu pierwszy raz w życiu miałem okazję jeździć na szwajcarskich nartach Stöckli. Chciałem je wypróbować od dawna nie tylko dlatego, że to marka niemal legendarna, ale również dlatego, że wczesną jesienią 2010 r. zwiedziłem fabrykę Stöckli i przekonałem się, z jaką precyzją są produkowane. I to wciąż niemalże ręcznie. Nic dziwnego, że wybredni Szwajcarzy swoje narty cenią na równi z rodzimymi zegarkami.
Ani też, że słynna Crans Montana, kurort tyleż renomowany, co snobistyczny (więcej o nim w zakładce „Odkryj Szwajcarię” portalu „Polityki”) uczynił ze Stöckli swoją nartą firmową – model Laser SC pod logo Stöckli Crans Montana są polecane w pierwszej kolejności we wszystkich wypożyczalniach.
I dobrze, bo to narty idealne do wypożyczalni: prowadzą się łatwo, a równocześnie doskonale trzymają stoku. Choć Laser SC jest przeznaczony do jazdy po przygotowanej trasie, to sprawdził się też po południu, gdy śnieg na południowych zboczach nad Crans Montaną był już mokrawy.
Tina Maze, mistrzyni świata w gigancie i dwukrotna wicemistrzyni olimpijska oraz… jedna z „twarzy” Stöckli
Szacunek dla Stöckli podziela też kilku zawodników z czołówki alpejskiego Puchary Świata. Nie bez powodu więc firma latami nie przewidywała, na przykład, dla swoich produktów żadnych przecen, a w salonach sprzedaży wprowadziła specjalne procedury obsługi klienta.
Może warto zatem przypomnieć jej historię, sposób myślenia o nartach i proces powstawania Stöckli (relację z wizyty w fabryce Stöckli zamieściłem swego czasu w drukowanej „Polityce”).
*
Zaczęło się niemal sto lat temu. 95-letni dziś Josef Stöckli kochał narty: jeździł na nich po halach, ale i lasach, próbował skoków i salt. A w końcu oczywiście łamał deski.. A że pracował w stolarni swoich rodziców, więc postanowił robić je samemu – dla siebie i kolegów. Z czasem zaczął je sprzedawać Musiały być niezłe, bo już w pierwszym roku opchnął 50 par. Zdjęcia młodego Josefa – zarówno jeżdżącego na nartach, jak pochylonego nad niemi w warsztacie witają dziś odwiedzających fabrykę Stöckli u wlotu do miasteczka Wolhusen.
Dziś założoną przez Josefa firmą zarządzają jego prawnukowie. Rocznie wytwarzają 50 tys. par nart – i z założenia ani sztuki więcej. Bo liczyć się ma jakość, nie ilość. Do niedawna zresztą Stöckli można było kupić tylko w Szwajcarii (teraz połowa produkcji jest wysyłana do prawie 30 krajów świata).
Narty powstają w nierobiącej wielkiego wrażenia hali. Bezpośrednio przy produkcji pracuje 50 osób – starzy fachowcy, którzy terminowali jeszcze u pana Josefa, ale i nowicjusze, którzy dopiero co skończyli specjalną, czteroletnią, szkołę robienia nart.
Do dyspozycji mają wprawdzie laser (wycinający kolejne warstwy nart), ale też na wszelki wypadek tradycyjne, drewniane, kształtki. W użyciu jest też 50 tonowa prasa do sklejania konstrukcji, ale również dłuta i młotki (bo zwykle trzeba coś poprawić: przyciąć, wyrównać). Każdy etap pracy kończy się kontrolą jakości – i każda wątpliwość kontrolera skutkuje odesłaniem nart do poprawki bądź wyrzuceniem bubla do kosza. Nie bez powodu kontrolerzy to najbardziej doświadczenie pracownicy – stanowisko to jest dla wielu ukoronowaniem kariery w Stöckli.
Po wyjściu z prasy narty są schładzane, czyszczone serią „kąpieli” i malowane. Szlifowane są też ślizgi oraz obrabiane krawędzie – znowu w dużej mierze ręcznie. Na każdej parze grawerowany jest jej numer. Na końcu musi przejść kolejną, decydująca kontrolę jakości.
Jeszcze bardziej rygorystyczne procedury przewidziane są dla nart zawodniczych, bo to je uważa Stöckli za swoją specjalność i chlubę. Ich ostatecznym przygotowaniem zajmuje się osobny wydział, na który wstęp mają tylko wybrani. Wśród nich Walter Schaller – największy spec od jakości, o 40- letnim stażu w firmie. Posługuje się wyłącznie dotykiem, wzrokiem i… słuchem. Przez jego ręce przechodzi każda narta Stöckli z tej grupy: odbywa nad nią rodzaj rytuału, po czym wedle niepojętych dla laika reguł, zestawia narty, tak by miały możliwie identyczne właściwości. Od wyroku p. Schallera nie ma odwołania.
A już całkiem tajne jest laboratorium, w którym przygotowuje się prototypy nowych modeli i rozwiązań technologicznych. Bo choć Stöckli uchodzi za markę po szwajcarsku konserwatywną, to jego inżynierowie należą do najbardziej cenionych w branży. Dość wspomnieć, że kiedy w 2010 roku zwiedzałem fabrykę, przyjechali do niej po rady serwisanci będącego wtedy u szczytu formy słynnego szwajcarskiego skoczka Simona Ammanna, który reprezentował równie słynną – i było nie było konkurencyjną – austriacką markę Fischer, O otwartości konstruktorów ze Stöckli świadczy i to, że choć wówczas bez entuzjazmu mówili o wchodzącej wtedy na rynek konstrukcji rocker, to przygotowali model z dziobem i tyłem uniesionym nieco wcześniej niż nakazywała tradycja. Z czasem przekonali się do rockera na dobre (choć ich rocker wciąż nie jest tak ekstremalny, jak w nartach innych firm).
Odpowiedzialny za eksport (i kontakty z mediami) Hanspeter Streule (w przeszłości sam miał fabrykę nart) prosto tłumaczył dziwną w realiach współczesnego rynku strategię utrzymywania stałych cen: – Gdy konkurencja wyprzedaje na koniec sezonu swoje modele za połowę ceny, to pokazuje, ile faktycznie są one warte. Stöckli po sezonie nie tracą wartości.
Okazuje się, że coś jest na rzeczy.
Dopiero w rym roku Stöckli zdecydowało się na upusty. Tyle, że jest to sytuacja nadzwyczajna, bo obecny sezon był tragiczny pod względem sprzedaż sprzętu zimowego – dla wszystkich.