Mniej słynny zakątek słynnej stacji
Południowotyrolska Val Gardena należy do światowej czołówki zimowych kurortów. O dziwo są tam wciąż miejsca, by tak rzec, zaciszne, a narciarsko też świetne.
Wizytówką Val Gardena jest oczywiście Saslong – uznana trasa zawodów alpejskiego Pucharu Świata (w tym zjazdu mężczyzn) z liczącą już ponad pół wieku tradycją (o jej historii pisałem tu w samą rocznicę, i to dwukrotnie).
Do tego dochodzi multum innych atrakcji. Bo przecież prócz zacnych zjazdów w samej Val Gardenie można stamtąd łatwo (na nartach oczywiście) dotrzeć do równie renomowanej Alta Badia. Tam także można zjechać trasą Pucharu Świata – ba, Gran Risa jest bodaj bardziej urozmaicona niż Saslong. Co więcej, tuż przy niej, przy górnej stacji obsługującej stok gondoli na szczycie Piz La Ila, można wziąć udział w faktycznie niezwyczajnym après ski w klubie Moritzino. Tym razem promocyjne hasło, że to „najgorętsza zabawa w całej dolinie”, jako żywo nie jest reklamową przesadą. Wszystko za sprawą jednego z barmanów, który pełni jednak głównie funkcję wodzireja, a że jest zawsze uśmiechnięty i w tańcach niezmordowany (oraz pomysłowy – sam byłem świadkiem jego pląsów z… psem), to potrafi świetnie rozkręcić imprezę.
Można też z Val Gardeny wyruszyć na klasyczny już narciarski objazd okolicznych zboczy, przełęczy i dolin z niebywałymi widokami na skały Dolomitów – czyli wyprawę Sella Ronda. Jej przejechanie to temat na osobną opowieść – i to nawet nie tyle z racji narciarskich walorów szlaku, ile z powodu zajmującej historii samego konceptu, a zwłaszcza jego oszałamiającego powodzenia.To samo dotyczy innego zrodzonego w Val Gardena pomysłu – a mianowicie restauracji Emilio Comici, nazwanej na cześć najsłynniejszego przewodnika Dolomitów (wyznaczył w paśmie multum tras wspinaczkowych, a ponadto zdobył markę lokalnego Casanovy). Bo choć lokal wybudowano ponad pół wieku temu (w 1955 roku) na 2154 m n.p.m., to dziś słynie on ze świeżych… ryb i owoców morza.Dostarczane są one ponoć codziennie z połowów w Adriantyku. Naturalnie swoje to kosztuje, ale w tym akurat przypadku pogląd, że w górach nie ma sensu zamawiać krabów czy krewetek, nie jest zasadny.
Z czysto zaś narciarskiego punktu widzenia równie silnym magnesem Val Gardeny może okazać się Seceda.
Ten zaciszny obszar narciarski rozciąga się między przełęczą Col Raiser (2103 m n.p.m.) a zboczami pod masywem łączącym szczyty Seceda (2518 m n.p.m.) i Rasciesa (2873 m n.p.m.). Dostać się tam można albo z jednej z dolin odchodzących od Ortisei/St. Ulrich, albo też z S. Cristina/St. Christina – czyli z dwóch z trójki osad doliny. Południowa ekspozycja stoków sprawia, że uchodzą za najbardziej słoneczne w okolicy. A że gros kolejek obsługuje wielką przestrzeń powyżej linii lasu (czyli powyżej 2000 m n.p.m.), jakość śniegu jest zwykle znakomita i na widoczność trudno narzekać. Choć zatem nachylenie jest miejscami całkiem stosowne, to jeździ się tam bezpiecznie – zwłaszcza że miejsca jest mnóstwo, a narciarzy nie tak dużo co na modniejszych trasach regionu.
Osobną atrakcją jest widok rozciągający się z wierzchołka Seceda – otóż można stamtąd podziwiać nie tylko inne szczyty Dolomitów, ale także pasma Brenta, Ademello i Ortles (z liczącym 3 905 m n.p.m. Ortlerem) oraz alpejskie masywy leżące już w Austrii, nad dolinami Ötztal i Stubai, a wreszcie sam Großglockner – najwyższy, mierzący 3798 m n.p.m. szczyt Austrii.Nowością tego sezonu są organizowane w każdy czwartek zjazdy pod hasłem „pierwszy śnieg”. Oto już o godzinie 7.30 można z Ortisei/St. Ulrich ruszyć na Secena pierwszą gondolką – razem z obsługą wyciągów i pracownikami restauracji. Zabieranych jest jednak tylko 14 osób (dla szerokiej publiczności kolejki ruszają godzinę później). Potem jest szansa obejrzenia na szczycie wschodu słońca (ideałem jest pod tym względem pierwsza połowa stycznia) oraz wspomnianej panoramy.Następnie jest czas na zjazd (z przewodnikiem) do doliny po nieskażonym śniegu. Wiedzie on trasą La Longia – jedną z najdłuższych w całych Dolomitach, liczącą 10,5 km (i 1300 m różnicy poziomów), a prowadzącą m.in. wąskimi i głębokimi parowami. Wrażenie potęgują brak innych narciarzy i dojmująca cisza gór.
Po drodze mija się m.in. chatę pasterską z 1608 roku, która po przeróbce służy jako restauracja (dość skądinąd droga). Pod koniec jazdy jest przerwa na przednie (lokalne wędliny, sery, dżemy i wypieki) śniadanie w Café Val d’Anna, zakończone zaskakującym… minikoncertem na trąbkę solo w wykonaniu jednego z kelnerów. Taka ranna wyprawa kosztuje 45 euro – a po niej oczywiście nie sposób nie chcieć wrócić na stok.