Tydzień po fali lawin
Przed tygodniem w austriackich Alpach zeszło co najmniej osiemnaście mniejszych i większych lawin. Dziś coraz więcej wiadomo o okolicznościach ich powstania – i zachowaniu ofiar.
Najtragiczniejsze skutki miała gigantyczna lawina (200 m długości i ok. 5 metrów głębokości) w Wattener Lizum (około 30 km od Innsbrucka). Masy śniegu przysypały tam siedemnastu narciarzy z Czech. Pięciu z nich po odkopaniu już nie żyło, a dwóch odniosło obrażenia.
Z racji rozmiarów kataklizmu (i liczby ofiar) w akcji ratowniczej uczestniczyły ekipy ratowników z kilku tyrolskich stacji zimowych: nie tylko z samego Wattens, ale też z Tux i Mayrhofen. Pomagały im psy lawinowe, a do transportu służyły dwa śmigłowce pogotowia oraz dwa helikoptery austriackiej armii i ministerstwa spraw wewnętrznych.
Lawina zeszła w momencie, gdy grupa uczestników tzw. freeride camp znajdowała się w drodze ze schroniska Lizumer Hütte na Geierspitze (2 857m n.p.m.). To popularny, oceniany jako średniej trudności szlak skitourowy. Ze szczytu zamierzali oczywiście zjechać w dziewiczym puchu.
Okazuje się, że właściciel schroniska, z którego startowali – oczywiście doskonale znający topografię okolicy i warunki pogodowe – ostrzegał ich, żeby nie szli dalej, bo jest zbyt niebezpiecznie. Zlekceważyli jednak jego rady…
W Weerbergu freeridera porwał z kolei nawis śnieżny – ranny trafił do szpitala. Lekkich obrażeń doznał członek grupy jeżdżącej w Rifflsee w dolinie Pitztal. Spod lawiny odkopał go sprowadzony natychmiast pies ratowniczy (wszystko wskazuje zatem na to, że narciarz nie miał detektora lawinowego).
Bez większego szwanku wyszedł snowboarder zasypany nieopodal kolejki Drei-Seen-Bahn w Kühtai oraz skiturowcy, których pociągnęła lawina w Sölden (w rejonie Weißenkamm). W sąsiednim Obergurgl narciarz zdołał samodzielnie wydostać się spod zwałów śniegu.
Ratownicy badali detektorami i sondowali lawiniska także w wielu innych miejscach – gdzie nie było wiadomo, czy pod śniegiem nie ma ludzi.
Tak się składa, że właśnie w ów feralny weekend, korzystając z rzadkich dotąd opadów, też jeździłem w Tyrolu w puchu. Miałem bowiem okazję poznawać stoki Hochzillertal/Kaltenbach i Hochfügen w dolinie Zillertal – a zwłaszcza Hochfügen słynne jest z możliwości off piste. Na dodatek po okolicy oprowadzał mnie Andreas Wierer, jeden z najsłynniejszych miejscowych przewodników. Dość powiedzieć, że już w wieku ośmiu lat razem z tatą i starszym bratem Stefanem przemierzył na nartach całą grań dzielącą obie stacje, a dziś jako przewodnik z najwyższymi uprawnieniami IVBV/UIAGM – z tymże bratem – prowadzi firmę Zillertaler Bergführer.
Co jednak najważniejsze: Andreas właśnie tego dnia zdawał się szczególnie ostrożny. Wskazywał na świeże lawiny oraz wątpliwe miejsca (dając przy okazji pasjonujące miniwykłady, dlaczego mogą być niebezpieczne) i nadzwyczaj uważnie dobierał warianty naszych pozatrasowych zjazdów. Co jakiś czas przekazywał nadto telefonicznie uwagi z miejsc, które pokonaliśmy, bratu i innym działającym w tym rejonie kolegom – ci zaś odwzajemniali mu się swoimi wrażeniami i ostrzeżeniami.
Andreas tłumaczył, że to wcale nie przesadna ostrożność, lecz jedynie wynik tego, że wszyscy oni znają „swoje” góry jak mało kto… Pełne zawodowstwo – i takaż pokora.
PS Dzięki temu jednak dawno nie czułem się w górach tak bezpiecznie. A i zjazdy były przednie (o samym regionie warto osobno opowiedzieć, bo zasługuje nie tylko na miano „freeride’owej mekki”, ale też jest ciekawym przykładem rozwoju narciarskiego biznesu, a także jednym z najciekawszych w Tyrolu miejsc dla… najbardziej nawet wyrafinowanych smakoszy i miłośników wina).