Hrabia gór
Setkom ludzi pokazał piękno gór i nauczył nart. Był jednym z tych, którzy odkryli dla Polaków francuskie Alpy. W sobotę, w samo południe, tłum krewnych i przyjaciół pożegnał Marka Tarnowskiego na cmentarzu na krakowskim Salwatorze: białym od świeżego śniegu, słonecznym i z widokiem na Tatry. „Dobra pogoda. Tylko wpiąć narty” – zauważył Zdzisio Adamik, jeden z najbliższych przyjaciół Marka.
Marek Tarnowski w – jak zwykł mawiać – „la virge parallèle”, grudzień ub. r. podczas obozu instruktorów PZN w Tonale (fot. PZN)
Marek urodził się w 1932 r. w rodzinnym majątku w Końskich. W 1939 roku traci ojca, aresztowanego przez bolszewików. Po wojnie uczy się w renomowanym krakowskim liceum Nowodworskiego. W klasie należy do grupy nazywanej przez kolegów „hrabiami” – tworzą ją dzieci wywłaszczonych właśnie ziemian, prócz Marka także Krzysztof Kozłowski (potem wieloletni wicenaczelny „Tygodnika Powszechnego”, a w wolnej Polsce senator i pierwszy niekomunistyczny minister spraw wewnętrznych) oraz Jan Mycielski i Andrzej Morstin.
Nie jest łatwo: partyjna „Gazeta Krakowska” w 1950 r. donosi o „odkrytej w 1 państwowym gimnazjum i liceum im. B. Nowodworskiego tajnej organizacji byłych ziemian, obszarników i reakcjonistów”. Wtedy notka taka brzmi co najmniej groźnie. Po maturze Marek rozpoczyna studia na romanistyce na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Już wtedy każdy wolny dzień spędza na górskich włóczęgach. To sposób wyzwalania się od szarej i przygnębiającej rzeczywistości.
Z przyjaciółmi wędrują na nartach po Bieszczadach, Beskidach, Tatrach. Przy okazji na nowo wytyczają i oznakowują zniszczone podczas wojny szlaki turystyczne.
Korzystając z odwilży po 1956 r. Marek wyjeżdża do Francji – i z czasem trafia do Tignes, wtedy budowanej dopiero praktycznie od fundamentów stacji zimowej w Alpach Sabaudzkich. Jako bodaj pierwszy Polak kończy Ecole Nationale de Ski et d’Alpinisme w Chamonix. Odtąd rok w rok, przez ponad pół wieku, będzie zimą pracował w Tignes. Najpierw w jednym z pierwszych tamtejszych schronisk ma za zadanie opiekować się gośćmi: uczyć ich jazdy na nartach i pokazywać okoliczne góry. Zalicza kolejne tamtejsze kuluary i warianty pozatrasowe. W końcu miejscowi przyznają mu tytuł honorowego obywatela Tignes.
Potem, kiedy Alpy zaczynają odkrywać Polacy, zostaje pilotem narciarskich wyjazdów rodaków w pionierskim na terenie Francji krakowskim biurze Ikatur. Do poznania uroku Espace Killy (a więc obszaru Tignes i Val d’Isere) namawia też uparcie krewnych, przyjaciół i znajomych. Na miejscu poznaje ich ze swoimi lokalnymi przyjaciółmi, bo ci znają teren najlepiej, więc mogą pokazać wszystkie jego walory.
Sam, właśnie dzięki Markowi, poznałem najlepsze zakątki Espace Killy. Mogłem również dostąpić tam zaszczytu wspólnych wypraw z Jeannem Garottem, dystyngowanym starszym panem, który jak nikt umiał szukać wymarzonego przez wszystkich narciarzy firnu, a poza trasą, mimo skończenia 80 lat życia, jeździł z gracją taką, że czapki zdejmowali przed nim (dosłownie) wszyscy napotykani przewodnicy.
Dzięki Markowi skosztowałem też uroku Valle Blanch – czyli terenowego zjazdu lodowcem na zboczu Mont Blanc. Miał bowiem Marek zwyczaj każdego sezonu przynajmniej raz zjeżdżać tą doliną – a to drogą klasyczną, a czasem też którymś z trudniejszych wariantów (sami, prócz szlaku tradycyjnego zrobiliśmy – z Markiem i moją żoną – Petit Rognon).
Marek był wreszcie – do spółki ze Zdzisiem Adamikiem – pierwszym towarzyszem narciarskich kroków mojego, liczącego wtedy 2,5 roku, Kuby. Nic dziwnego, że Kuba do dziś pamięta świetnie obu wujków.
Marek jest przednim kompanem: wiecznie uśmiechnięty, fascynujący gawędziarz, wyraźnie cieszący się urokami życia: śniegiem, słońcem, dobrą kolacją. I tym, że inni też mają frajdę z nart.
Jeszcze w grudniu Marek brał udział w obozie instruktorów – wykładowców Polskiego Związku Narciarskiego. Jeszcze w styczniu jeździł w La Plagne…
Dzięki, Marku, za wszystko. Może jeszcze pojeździmy razem w puchu, znajdziemy poletko firnu. No i napijemy się czerwonego wina. Oraz whisky jakiejś dobrej na drugą nóżkę.