Ski Ride Vorarlberg, dziennik wyprawy (2)
Dzień pierwszy po południu, Kleinwalsertal.
Obowiązkowym punktem Ski Ride Vorarlberg jest kurs lawinowy. Bez niego plecaki z airbagami, detektory, sondy i łopaty zwykle na nic się nie zdadzą.
Obiad jemy w restauracji na Bergstation, wspominanej już tu („Ski Ride Vorarlberg, dziennik wyprawy (1)”, 4 lutego tego roku) kolejki Walmendinggernhornbahn. Jest na tyle, na ile się da, przeszklona, więc widoki znad stołów są obłędne. Christian Schützinger z Vorarlberg Tourismus poleca Walserkasesuppe, lokalną zupę serową, robioną oczywiście na bazie miejscowych produktów (a prócz grzanek pływają w niej… płatki zasuszonych polnych kwiatów). Ma rację – jest i smaczna, i pożywna, w zupełności więc wystarcza za cały posiłek. A to ma znaczenie przed czekającą nas drugą połową dnia – nie ma nic gorszego niż jazda na nartach pod zbyt obfitym obiedzie. Co znamienne, do „lunchu na stoku” nikt nie zamawia żadnego alkoholu, nawet piwa czy Radlera. Stanie się to zresztą tradycją wyprawy. Widać respekt przed wyzwaniem, jakim jest jazda w terenie. I dobrze.
Po lekkiej modyfikacji składów oby grup Heli bierze naszą na ok. 40-minutowe podejście na grań dzielącą obszary Kleinwalsertal i Schwartzwassertal. Jak wyjdziemy, czeka nas piękny zjazd do sąsiedniej doliny – obiecuje. Pogoda dalej jest idealna na tour – bezwietrznie, lekkie słońce, temperatura kilka stopni poniżej zera.
Kiedy docieramy na grań, niespodzianka: przewodnik wyciąga z plecaka i rozkłada na śniegu kilka tablic z… ikonografikami, tyczącymi lawin.
Faktycznie, przecież dziś w planie był kurs lawinowy! Myślałem, że organizatorzy traktują to jako formalność, ale się myliłem. I dobrze, zwłaszcza że wykład Heliego jest ciekawy i pouczający.
Jak zjedziemy do doliny, zrobimy część praktyczną, czyli symulację akcji ratowniczej – zapowiada przewodnik. A przed nami, po drugiej stronie grani, przepiękna i całkiem spora połać nieruszonego puchu. Heli rusza pierwszy, za nim – w zalecanym odstępie – ja. Próbuję zrobić całość bez przystanku. Udaje się, choć nogi pod koniec ciepłe. Dociera reszta grupy. Mimo kilku upadków – wszyscy zachwyceni. Heli pokazuje drewniany szałas w głębi doliny. To nasz kolejny cel. Znowu niezły kawałek puchu.
Przy chacie dzielimy się na dwuosobowe zespoły. Krótki instruktaż na temat działania piepsów i taktyki poszukiwań zasypanych przy ich pomocy. Każdej grupie Heli rzuca gdzieś daleko w śnieg detektor ustawiony na nadawanie, my swoje przełączamy na odbiór i ruszamy szukać „ofiary lawiny”. Szybki marszobieg po pas w świeżym śniegu nie jest łatwy… Ale wszystkim trzem zespołom udaje się dość szybko namierzyć zasypany detektor.
Teraz pora na naukę sondowania i kopania. Także tu trzeba pamiętać o kilku regułach – choćby dotyczących zmian między kopiącymi, by oszczędnie gospodarować siłami oraz kierunku odrzucania śniegu, by od razu tworzyć miejsce do ewentualnej reanimacji odkopanego. Uff… Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej, zwłaszcza że zaczyna sypać śniegiem i powoli się ściemnia. Droga przez las, choć niby przetartą ścieżką, nie jest łatwa, zwłaszcza że czasami trzeba człapać pod górę. W końcu docieramy do dolnej stacji wyciągu na Hoher Ifen. Jutro będzie to nasz punkt startu. Na razie pakujemy się do busa i jedziemy do hotelu. Tam, po obowiązkowym rozciąganiu, czekać ma kolacja.
Naturhotel Chesa Valisa to temat na osobną opowieść. Świetny architektonicznie – jak zresztą wiele budynków w Vorarlbergu, który chlubi się sztuką dopasowywania do starych domostw i zagród nowoczesnych form. Przykładowo: jedna z sal restauracyjnych oparta jest o oryginalną jadalnię sprzed… pięciuset lat. Dzięki temu kolacje nabierają specjalnego klimatu (kłopot mają tylko co wyżsi kelnerzy, bo wysokość pomieszczenia to jakieś dwa metry…). Sam hotel zaś zbudowany został – jak zapewnia właściciel i znakomity gawędziarz, p. Klaus Kessler – w zdecydowanej większości z naturalnych materiałów pozyskanych w okolicy. W wystroju jest więc dużo drewna i rozmaitego kamienia.
Naturalna jest także serwowana kuchnia („Jak na żadnej farmie w okolicy nie ma akurat, na przykład, świeżych karczochów, to nie ma ich też w naszym menu” – zarzeka się gospodarz), a specjalnością piwniczki są w sumie też lokalne, bo austriackie wina. Naturalne są również kosmetyki w łazienkach, a specjalnością ekipy spa jest joga.
Gorąca kąpiel (niektórzy skorzystali też z saun), potem zimny prysznic, przednia kolacja, no i te wina połączone ze zmęczeniem po dobrym narciarskim dniu gwarantują mocny sen. Zwłaszcza że także pokoje wyłożone są drewnem, a poduszki wypełnione są… ziarnami grochu (efekt niebywały!). Ale pobudka już o siódmej.
PS Osobną jakością wydaje się też sama dolina Kleinwalsertal. Piszę „wydaje się”, bo jeden dzień pobytu pozwala jedynie powierzchownie ją poznać. Jest to wszak całkiem spory obszar narciarski – i to o charakterze transgranicznym, obejmuje bowiem stacje leżące nie tylko w Austrii, ale i w Niemczech (w tym słynną w Polsce – tyle że ze skoków narciarskich – Obersdorf). Jeździ się tu do wysokości 2034 m n.p.m. na 128 km przygotowanych tras (od czarnych po rodzinne) i – jak sami się przekonaliśmy – nader urozmaiconych obszarach off piste.
Dolina nie bez powodu nazywana jest śnieżną dziurą – średnia opadów jest tu faktycznie spora. W samych wioskach zaś jest spokojnie i familijnie właśnie. Oraz stosunkowo tanio, bo prócz hoteli o klasie Chesa Valisa, szczycących się poziomem „cztery gwiazdki superiore”, jest mnóstwo pensjonatów – za dobrą cenę, a o wyższym jednak często niż gdzie indziej standardzie. Także koszt karnetów nie jest wygórowany (przykładowo: 5 dni jazdy w niskim sezonie kosztuje 138 euro, a w szczycie – 184 euro).
Tymczasem region w Polsce jest niemal nieznany – i to mimo że ma jeszcze jedną zaletę: można tu łatwo, szybko i tanio dotrzeć bezpłatnymi (i pozbawionymi rygorów dotyczących limitu prędkości) niemieckimi autostradami.