Zmarł Vaclaw Havel, człowiek wielkich szczytów
Był najwyższego poziomu intelektualistą, mężem stanu, obrońcą praw człowieka. I co pewnie ważniejsze: człowiekiem wielkiej klasy, odwagi i rozsądku. Kochał góry.
Nie bez powodu swoją wiejską daczę miał na pogórzu Karkonoszy. A w 1978 r. także w górach, bo na Śnieżce, na granicy polsko-czechosłowackiej, spotkał się, gubiąc najpierw po drodze śledzących go tajniaków, z podobnymi sobie ludźmi z Polski – działaczami KOR-u, by wspólnie (i w wielkiej przyjaźni) zastanawiać się, jak żyć w systemie, panującym wtedy w obu krajach.
Efektem tego spotkania był najgłośniejszy esej Havla. Zatytułował go „Siła bezsilnych” („Moc bezmocnych”). Była to nie tylko analiza istoty komunizmu, ale też wezwaniem do codziennego pokonywania własnych słabości. Jak dobrze oddaje to sytuację – i rolę – człowieka w zetknięciu nie tylko z totalitarnym reżimem, ale i codzienną rzeczywistością czy Naturą.
Później także w górach spotykał się z Lechem Wałęsą – byli już wtedy obaj prezydentami.
Kiedy dwa lata temu żegnałem tu Marka Edelmana („Zmarł Marek Edelman”, 2 października 2009 r.) , napisałem: „Człowiek, który chciał, żeby ludzie przynajmniej próbowali wchodzić na swoje szczyty: godności, uczciwości, dobroci, przyjaźni, odwagi. I przez całe swoje życie im w tym pomagał. (…) Nigdy się nie poddawał. Nie lubił wielkich słów. Rób, bo tak trzeba – mawiał”. To samo można powiedzieć o Havlu. Obaj zresztą, już po 1989 r., spotkali się na kluseczkach i wódeczce, by pogadać. Bez wielkich słów, ale o ważnych sprawach.
Miałem szczęście odbyć wiele długich rozmów z Markiem Edelmanem i dwie z Vaclavem Havlem. Wszystkie były dla mnie ważne.
A nie dalej, jak w czwartek w jednym ze schonisk austriackiego Schladming miałem okazję kosztować przedniego zweigelta w towarzystwie przesympatycznych czeskich dziennikarzy Pavli i Petra. I też jakoś zeszło na Havla.
Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko swoje szczyty będziemy musieli zdobywać sami.