Ski Ride Vorarlberg, dziennik wyprawy (3)
Dzień drugi, Kleinwalsertal – Bregenzwald
Znowu zaczynamy wcześnie. Ale kiedy o 7.00 schodzę na śniadanie, w recepcji Chesa Valisa natykam się na właściciela hotelu w… już zaśnieżonych butach narciarskich.
Z Kleinwalsertal do Bregenzwald (Fot. Helmuth „Heli” Düringer)
Okazuje się, że p. Kessler wrócił właśnie z rytualnego, jak się okazuje, porannego skitouru. Mówi, że jest świetnie: podejście robił jeszcze w świetle czołówki, ale zjazd w 30 cm puchu z nocnego opadu był rewelacyjny . Tym szybciej jemy śniadanie i pakujemy plecaki do busa (pozostały bagaż dojedzie na miejsce następnego noclegu później).
Jedziemy w kierunku Ifen – podobno pięknego pod względem scenerii, wysoko położonego (górna stacja kolejki na 2030 m n.p.m.) i wielkiego płaskowyżu Gottesacker. Słynie on i z tego, że wymaga szczególnych umiejętności od operatorów ratraków. Otóż, jak opowiada w rozmowie zamieszczonej w wydawanym w Kleinwalsertal periodyku „Nüüs” szef tamtejszych „ratrakowców” – plateau, w przeciwieństwie do większości innych zboczy w Alpach, nie jest porośnięte trawą. „Pracujemy na skałach i wśród skał” – wyjaśnia obrazowo. Dlatego przygotowywanie tras wymaga tu olbrzymiej precyzji: każdy błędny ruch manetką ratraka grozi uszkodzeniem maszyny. Ale największym wyzwaniem jest początek sezonu: wtedy ratrakami trzeba manewrować wśród skalnych wąwozów, uważając przy tym, by do któregoś nie wpaść. Równocześnie zadaniem jest właśnie zasypanie jarów śniegiem bądź przykrycie ich śnieżnymi „mostkami”. Na dodatek nie można posiłkować się sztucznym śniegiem, bo w rejonie Ifen celowo zrezygnowano ze stawiania armatek: atutem obszaru ma być właśnie naturalny śnieg.
Kiedy wjeżdżamy krzesełkami na górę, nasi przewodnicy potwierdzają: na Gottesacker krajobraz latem jest kompletnie inny niż zimą. Teraz trudno cokolwiek na ten temat powiedzieć, bo i sypie, i nasila się mgła. Nic dziwnego, że wbrew pierwotnym planom musimy zrezygnować z kilku zjazdów po płaskowyżu (a ponoć, kiedy śniegu jest dużo to idealny obszar do off piste). Na Bergstation od razu przyklejamy foki i ruszamy na grań. Podejście nie jest długie, ale zaczyna jeszcze mocniej wiać. Mimo to postanawiamy wspiąć się – już tylko „na butach” – pod krzyż na Hahnenköpfle (2143 m n.p.m.).
Hahnenköpfle 2143 m n.p.m. (fot. Helmuth „Heli” Düringer)
Pamiątkowe zdjęcie (choć niewiele widać) i szybko w dół po narty.
Już bez fok ruszamy jakimś przetartym przez Mosesa i Heliego trawersem („jakimś”, bo momentami nie widać już niemal nic). Przewodnicy co chwilę muszą sprawdzać nasze położenie, porównując wskazania GPSu i kompasu ze szczegółową mapą terenu. Niektóre miejsca wyglądają na lawiniaste. Tam obowiązują duże odstępy. Kolejny długi trawers w głębokim puchu. Przed nim Moses radzi, jak wygrzebywać się w razie upadku. Kolejna prosta sztuczka z użyciem kijków… I dobrze, bo zaraz dwie dziewczyny muszą z niej korzystać.
(Fot. Helmuth „Heli” Düringer)
W takich warunkach czuć potęgę Gór.
Wreszcie zaczyna coś widać i można pojechać w dziewiczym śniegu z większą już swobodą. Docieramy nad rząd kuluarów Kalbelegüntlealpe (1540 m n.p.m.). Na skałach stadko kozic. Są chyba nieco zdziwione obecnością ludzi w taką pogodę. Moses wybiera żleb do zjazdu i rusza sprawdzić śnieg. Dla pewności w jednym miejscu sztucznie spuszcza lawinę. Ależ jazda!
Teraz już prosta droga do doliny. Jedynym problemem jest masa świeżego śniegu. Ale szybko uczymy się następnej przydatnej podczas narciarskiej wyprawy rzeczy: grupowego zakładania śladu. Potem chwila przez las i widać pierwsze szałasy, a w końcu zarys górskiej drogi. Przypinamy narty do plecaków i maszerujemy „z buta”.
Wreszcie grupa większych zabudowań. To położona na 1025 m n.p.m. osada Schönenbach. Pierwsze wzmianki o niej pochodzą z 1491 r.! Dziś liczy 25 chat (jest też kaplica) – ale pasterskie rodziny żyją tam tylko od wiosny do jesieni, opiekując się stadem ponad dwustu krów (nie licząc byków). Wspólnie, w ramach sąsiedzkiej „spółdzielni”, wytwarzają wtedy ponoć doskonałe sery i masło. Zimą w wiosce zamieszkałe pozostaje zwykle tylko jedno domostwo – zapewne, aby strzec pozostałych.
Schönenbach
Schönenbach uchodzi za jedną z najpiękniejszych wiosek w Bregenzwaldzie (bo to właśnie do tej prowincji Vorarlbergu dotarliśmy). Austriacka komisja UNESCO uznała ją za zabytek niematerialnego dziedzictwa kulturowego.
Ledwie kilkanaście dni temu (bo 27 grudnia ub. r.) otwarte też zostało rodzinne schronisko Jadgasthaus Egender – całe w drewnie (!), z małym barem, jadalnią i kilku pokojami na piętrze, wzorowanymi na tradycyjnych izbach. Właśnie tam jemy obiad, a karmią przednio – wrażenie robi i gulasz z jelenia, i, zwłaszcza, spätzli z oczywiście miejscowym serem.
Teraz pozostaje nam dostać się do docelowego hotelu. Część grupy wsiada do naszego busa (dojechał nim tu nieoceniony team menager Andreas), a niektórzy postanawiają skorzystać z okazji do odmiany skijoeringu (tyle że ciągnąć nas będą nie konie, lecz bus właśnie). Chwytamy się długiej liny i jazda.
(Fot. Jolanda Dortmans)
Najpierw trasa wiedzie przez las, więc jest sześć kilometrów dodatkowej zabawy. Potem trzeba definitywnie odpiąć narty.
Zmierzcha już, gdy zjawiamy się w hotelu Hubertus w Au. W sąsiedniej wiosce mieszka na co dzień Moses. Nowoczesne tym razem wnętrza, ale gustowne, bez cienia blichtru. I znowu drewno nade wszystko: to ono robi klimat. A jakże się śpi w wyłożonym nim pokoju! Jeszcze rzut oka za okno: znowu zaczęło sypać, i to grubo. Ale wedle prognoz jutro ma być słońca. A wedle planu – słynne Lech Zürs.