Lech: ekolodzy, chłopi i urzędnicy
Jak nowoczesna stacja zimowa może godzić własne interesy z ochroną środowiska, postulatami miejscowych właścicieli gruntów oraz przyzwyczajeniami urzędników – na przykładzie światowej sławy austriackiego kurortu Lech Zürs opowiada Manfred Manhart, uznany w Alpach specjalista branży narciarskiej.
Przypomnijmy: Manfred Manhart wynalazł m.in. pneumatyczną armatkę dośnieżającą, podgrzewane siedzenia wyciągów, miotacz do odstrzeliwania lawin i metodę rekultywacji stoków po sezonie zimowym. Wspominał tu o tym już dwukrotnie: „Narciarski wynalazca opowiada (I)”, 31 grudnia, ub. roku ) oraz „Mistrz naśnieżania opowiada (II)”, 6 stycznia b.r.). Teraz dalszy ciąg jego historii.
Mniej znaczy lepiej
Manfred Manhart: Pod koniec lat 90. zorganizowałem akcję, której mało kto wróżył powodzenie: zaproponowałem ograniczenie do 14 tys. liczby karnetów sprzedawanych dziennie na stoki Lech Zürs gościom zmotoryzowanym. Była to odpowiedź na zarzuty ekologów, którzy twierdzili, że planowana przez nas budowa kolejnych wyciągów w stacji doprowadzi do zwiększenia ruchu samochodowego na drogach dojazdowych, a więc zanieczyszczenie środowiska. Wstępnie przekonali już nawet ratusz. Zaproponowałem, żeby wprowadzić zakaz wjazdu do Lech Zürs dla aut, w momencie, kiedy na dany dzień kasy odnotują 14 tys. sprzedanych skipassów. Wtedy zaprotestowali właściciele restauracji, którzy bali się obniżenia zysków. Im tłumaczyłem, że możemy reklamować nasz kurort jako taki, w którym nie tylko nie ma spalin, ale też nigdy nie ma tłoku na trasach, jest więc bezpiecznie – a to powinno przyciągać bogatych gości, którzy wydadzą w barach więcej pieniędzy.
Udało się: na drogach dojazdowych do Lech Zürs postawiliśmy tablice świetlne, na których w razie potrzeby wyświetlamy komunikaty, że u nas jest już pełno i trzeba jechać do innych ośrodków. Z czasem okazało się, że trzeba to robić nie więcej niż 5-7 razy na sezon. Równocześnie nie ma żadnych ograniczeń dla tych, którzy przyjeżdżają do nas komunikacją zbiorową – chociażby pociągiem. Więcej: mają nawet 10 proc. zniżki na karnet.
Zadowoleni są i ekolodzy, i restauratorzy, i narciarze.
Działka za działkę
Opracowałem także reguły obliczania podziału zysków z karnetów narciarskich w rejonie Arlberg oraz system rozliczania się między stacjami a rolnikami, będących właścicielami gruntów, po których przebiegają nartostrady i wyciągi. Właściciele działek dostają po 2 proc. od obrotu netto ze sprzedaży skipassów – oczywiście po uwzględnieniu powierzchni terenu. Te jasne reguły widać zadziałały, bo dziś już nie ma u nas w gminie protestów przeciwko rozwojowi sportów zimowych. Idea jest prosta: jeśli wszyscy zarobią, będzie zgoda. W Lech przekonaliśmy się o tym już 80 lat temu…
Porozumienie takie zawarliśmy pomimo, że w Austrii prawo zakazuje grodzenia działek, przez które przebiegają szlaki narciarskie. Jest choćby przepis, że kiedy tylko spadnie śnieg, to po wyznaczonych nartostradach jeździć na nartach. Więcej: nie trzeba pytać właściciela gruntu o zgodę na przygotowywanie trasy ratrakami. Spór wśród prawników dotyczy jedynie tego, czy w grę wchodzi także dośnieżanie. Lecz i na to jest sposób: wystarczy przecież postawić armatki w działce, o którą nie ma sporu i przepchać sztuczny śnieg ratrakami w sporne miejsce (śmiech).
Są również instrumenty prawne, którymi można wymusić poprowadzenie przez prywatną działkę trasy narciarskiej czy też postawienie tam podpory kolejki linowej.
Tyle że narzędzi administracyjnych używa się ich rzadko. Najpierw – jako koleje linowe – próbujemy przekonać sceptyków. Preferujemy tę drogę chociażby z powodów wizerunkowych. Często powodem oporu są zresztą kwestie emocjonalne, niezwiązane w rzeczywistości z naszymi inwestycjami, ale z ogólną niechęcią do aktualnych władz gminy czy nawet do rządu w Wiedniu.
W Lech/Zürs na dwustu pięćdziesięciu właścicieli działek używanych w zimie na potrzeby narciarstwa wątpliwości zgłasza ledwie dziesięciu, z czego naprawdę uciążliwych jest dwóch. Jako koleje linowe przestrzegamy jednak jednej reguły: nikogo nie możemy traktować na specjalnych warunkach. Wszyscy muszą mieć równy status. Inaczej bylibyśmy nieuczciwi, nie mówić o tym, że prędzej czy później zostalibyśmy wykorzystani przez najsilniejszych czy najbardziej bezczelnych.
Tych dwóch najbardziej upartych chce po prostu wymusić odrolnienie swoich gruntów, by postawić tam pensjonaty.
Najświeższy przykład: w związku z naszą najnowszą inwestycją, czyli budową kolejki łączącej tereny narciarskie Lech z rejonem Warth, właściciel jednej z działek zażądał 250 tys. euro za użyczenie 50 metrów, po których przebiegać miała nartostrada i kolej. Ale spuścił z tonu, gdy przypomnieliśmy mu, że powodem do wyznaczenia tzw. służebności gruntowej – a więc nakazania udostępnienia ziemi – może być wedle austriackiego ustawodawstwa także wzgląd na rozwój turystyki i sportów górskich.
O urzędnikach
Biurokraci wszędzie są problemem. Dlatego, prowadząc narciarski biznes, musimy dobrze znać prawo. I umieć skutecznie lobbować za zmianą przepisów, które uznajemy za absurdalne – precyzyjnie przedstawiać nasze argumenty decydentom, ale też – poprzez media – opinii publicznej. Kilka razy nam się to udało…
Ostatnio trzeba było, na przykład, zmienić przepisy rozporządzenia dotyczącego zabezpieczeń lawinowych mających zapewnić ochronę wyciągów, tras pod nimi, a nadto zadbać o dojazdy do peronów. Eksperci z ministerstwa sugerowali, że wystarczą do tego metody pasywne – czyli stalowe barierki. Tymczasem przez 35 lat – od 1975 do 2010 walczyłem o to, by ze środków publicznych finansować także działania aktywne, czyli odstrzały śniegu w lawiniastych miejscach lub po prostu zamykanie dojazdów do wyciągów w sytuacji wysokiego zagrożenia. Dowodziłem, że barierki nie dają stuprocentowej gwarancji, a czasem potęgują zagrożenie. Szczęśliwie udało się zmienić ten przepis – teraz austriackie procedury można uznać za wzorcowe.
Po tym, kiedy lawina zasypała holenderskiego księcia Johana Friso w lutym 2012 roku (wybrał się poza trasy pomimo, że ogłoszony był czwarty stopień zagrożenia lawinowego; po wypadku pozostał w stanie śpiączki aż do śmierci sierpniu 2013 r.), opracowaliśmy nowy system informacyjny dla freeriderów, bo to wprawdzie dobrzy narciarze, najczęściej jednak nie mający pojęcia o lawinach. Poza bezpieczeństwem chodzi też o uprzedzenie pomysłów polityków, którzy sugerowali, by przy trzecim stopniu zagrożenia lawinowego automatycznie, mocą prawa, zamykać cały obszar dla freeridu.
O opłacalnej ekologii
Jeśli ktoś dziś zajmuje się biznesem narciarskim, to musi kochać naturę, a więc potrafić pogodzić przyciąganie gości do stacji z poszanowaniem środowiska. To największa sztuka branży zimowej.
Mamy obszary z zakazem jazdy terenowej (freeride) – obowiązuje on tam, gdzie zimuje zwierzyna płowa. Prócz stawiania tablic informacyjnych, apelujemy też do sumień riderów. O przestrzeganie tego ograniczenia dba policja stokowa (w Lech liczy ok. 30 osób – sam jestem jej funkcjonariuszem). Może ona zabrać delikwentowi skipass, a nawet zarekwirować sprzęt oraz wezwać zwykłą policję, która nakłada wówczas grzywnę do 2000 euro.
Jeśli w Polsce są obszary z całkowitym zakazem jazdy pozatrasowej – i to, jak słyszę, w idealnych do tego miejscach, czyli w okolicach waszej najlepszej góry Kasprowego Wierchu – to znaczy, że ktoś nie wykonał swojej roboty. Przecież zawsze można ustalić, gdzie dokładnie są szczególnie zagrożone rośliny bądź zwierzęta i zakazać jazdy tylko tam. Na Parku Narodowym można zarobić i na nartach można zarobić. Znowu: jeśli władze Zakopanego zechcą, mogę spróbować podpowiedzieć, jak rozwiązać wasz problem. Za darmo. Dla gór i nart.