Górski „Kozioł”
Kolejny pogrzeb człowieka, dla którego ważne były góry: na krakowskim Salwatorze spoczął w piątek Krzysztof Kozłowski. Publicznie znany był jako wieloletni zastępca Jerzego Turowicza w „Tygodniku Powszechnym”, twórca służb specjalnych Wolnej Polski i pierwszy niekomunistyczny minister spraw wewnętrznych. Ale miał też zasługi związane z górami właśnie.
Ta pasja narodziła się w bardzo wczesnej młodości. Czyli tuż po zakończeniu wojny.
Przyjaciel Kozłowskiego z krakowskiego gimnazjum Nowodworskiego (potem wieloletni dyrektor Wydawnictwa Literackiego) Andrzej Kurz, opowiadał:
„Mieliśmy po 13-14 lat. Formalnym wyróżnikiem naszej klasy był wybór francuskiego jako języka obcego (poza łaciną oczywiście). Już to wskazuje na inteligenckie pochodzenie większości uczniów. Ale silnej wspólnoty całej klasy chyba nie odczuwaliśmy. Wszyscy byliśmy dziećmi okaleczonymi psychicznie, mentalnie a i fizycznie przez okrucieństwo wojny i okupacji. Program naszych lekcji, nieliczne podręczniki, nasi nauczyciele, wreszcie atmosfera domowa, wszystko to nawiązywało do czasów przedwojennych i izolowało nas od nowej współczesności. Byliśmy za młodzi, żeby mieć własne poglądy polityczne czy wybory światopoglądowe – odbijaliśmy to, w czym wyrastaliśmy. Więc chyba wszyscy uznawaliśmy nową władzę za uzurpatorską a żołnierzy radzieckich za niecywilizowanych dzikusów. Lecz przede wszystkim nienawidziliśmy Niemców. Różnić się politycznie i ideowo zaczęliśmy właściwie dopiero w liceum, gdzieś w latach 1948-49. (…). Łączyliśmy się w grupy przyjacielskie, dość hermetyczne. Moja paka była wyraźnie „przedwojennie” inteligencka. (…) Kocio był wyróżniającą się postacią grupy byłych ziemian, nazywanych przez nas, bez cienia zawiści, ale z odrobiną ironii, »hrabiami«. Należał do niej także Marek Tarnowski, Jaś Mycielski, Andrzej Morstin. (…)
Ale niemal każdy wolny dzień, a zwłaszcza krótsze i dłuższe wakacje, spędzaliśmy na górskich włóczęgach.
Najatrakcyjniejsze z naszych górskich łazęg były wyprawy w Tatry. A kłopot największy sprawiał prawie wszystkim z nas zupełny brak pieniędzy, po prostu domowa bieda. Pamiętam, jak przerabialiśmy blankiety zniżek kolejowych, żeby służyły kilka razy, jak kombinowaliśmy każdy bochenek chleba i każdy kilogram cukru, jakim problemem były buty, żeby nadawały się do wędrówki i wspinaczki. Kiedyś ciotka Kocia, dr Aniela Kozłowska, znana mojej rodzinie z pracy na bliskim nam Wydziale Rolnym UJ, właścicielka domu na Bystrem w Zakopanem, oddała nam strych do wakacyjnej dyspozycji. I pamiętam, że łaziliśmy stamtąd na górskie, prawie zawsze deszczowe, wyprawy, żywiąc się całymi dniami herbatą i chlebem posypywanym cukrem. Przeczytałem gdzieś niedawno, jak Andrzej Łapicki wspominał taki właśnie przysmak w okupowanej Warszawie. My byliśmy tak biedni także w powojennym Krakowie”.
Z czasem KK i Tarnowski zaczynają eksplorować Beskidy i Bieszczady – zawsze dzikie, a teraz na dodatek dotknięte wojennymi i tuż powojennymi zniszczeniami. Przemierzają je, także zimą – na nartach, i przy okazji na podstawie starych map i relacji miejscowych na nowo oznaczają dawne szlaki turystyczne, zatarte podczas lat wojny.
W 1953 r. KK wraz z Janem Józefem Szczepańskim, już wtedy uznanym pisarzem i tłumaczem, bierze udział we wspinaczkach tatrzańskich: zachodnia ściana Niżnych Rysów, grań Mięguszów, północ Wielkiego Mięgusza, północno-zachodnia ściana Żabiego Niżnego, trasa ze Świerza na Pośrednim Mięguszu, filar Grońskiego na Żabiej Turni Mięguszowieckiej itd.
Przychodzi mu też – z tymże Janem Józefem, wówczas instruktorem wspinaczki – iść na ratunek. Oto troje turystów, zaskoczonych przez mgłę i deszcz, postanawia zejść wprost z Orlej Baszty do schroniska w Pięciu Stawach. Narzeczony dziewczyny odpada od skały i ginie, a jej bratu udaje się do doliny, każąc dziewczynie czekać na pomoc. Szczepański tak wspomina tę noc w swych Dziennikach: „(…) słyszeliśmy z daleka jej wołanie, przeciągłe, blade »aaa!«, zagubione we mgle, odbijane echem od turni, nie wiadomo skąd dochodzące. Wspinaliśmy się po ciemku, po mokrej skale, gubiąc kierunek głosu. W pewnej chwili zobaczyłem ją tuż pod stopami, siedzącą na dnie pionowego załomu. Bosa, w krótkich spodenkach, przemoczona do nitki, skulona w zimnym strumyczku wody sączącym się ze ściany. Spuszczaliśmy ją na linie z Pawłem, na kierunek światła latarki zaświeconej w żlebie, które we mgle błyszczało w nieokreślonej odległości – nie wiadomo, dziesięć czy pięćdziesiąt metrów w dole. Inni tymczasem znaleźli pod ścianą na piargu zabitego z połamanymi rękami i nogami i z dziurą w głowie. Kiedyśmy już byli w żlebie, nadeszli Andrzej Krzeptowski i Ustupski z bambusami [noszami]. Stali ze stajenną latarnią pod przewieszoną wantą i z niewzruszonym spokojem palili papierosy – dwie góralskie gęby podświetlone drapieżnie. Wróciliśmy do schroniska o 2-giej nad ranem”. Michał Jagiełło w swym Wołaniu w górach cytuje samego, jak zwykle lakonicznego, Kozłowskiego: „Szedłem z Janem Józefem Szczepańskim, jak zwykle małomównym, i to on pierwszy doszedł do dziewczyny i spytał jedynie: – Ile ważysz? – Czterdzieści dziewięć kilogramów – odpowiedziało dziewczę. – To dobrze – zakomunikował JJS. Założyliśmy zjazd i Jan Józef zwiózł ją na piargi…”
Góry mają też znaczenie w dużo późniejszym okresie życia Kozłowskiego: czasie stanu wojennego. Oto rankiem 11 grudnia 1981 roku KK, razem z przyjaciółmi: Markiem Tarnowskim i Zdzisławem Adamikiem, wyrusza na dawno planowaną wyprawę narciarską do Tignes w Alpach francuskich. Zamierzają jechać przez Republikę Federalną Niemiec (tam zanocować u znajomych), a potem odwiedzić rodzinę w Paryżu. Marek Tarnowski wspominał potem: „Jechaliśmy w dwa samochody. Zdzisio swoim volkswagenem-busem, a my z Krzysztofkiem – moim garbusem. Pierwszą noc spędziliśmy w hotelu pod Zgorzelcem. Rano, w sobotę 12 grudnia, ruszyliśmy przez NRD. Dojechaliśmy do Eisenach, miasteczka przy granicy. Wtedy jeździło się wolniej, w Polsce drogi były fatalne, a w NRD niewiele lepsze. No i, co najważniejsze, nocleg po wschodniej stronie był tańszy. Zresztą o ile z Krzysztofem poszliśmy i tu do jakiegoś »pension«, to Zdzisio spał w samochodzie, choć był potworny mróz”.
Tymczasem tejże nocy – z 12 na 13 grudnia – władze PRL, łamiąc konstytucję i pakty praw człowieka, ogłaszają na terenie całego kraju stan wojenny. Marek Tarnowski: „Rano nie mogliśmy odpalić aut, musieliśmy ruszać na pych. Na granicy NRD-owski pogranicznik mówił coś, że »Nicht Gut! Nicht Gut!«, zrobił nam nadzwyczaj drobiazgową kontrolę z odkręcaniem felg włącznie, ale puścił. Nikomu z nas – w tym Krzysztofowi – do głowy nie przyszło, że akurat teraz mogą wprowadzić stan wojenny. Krzysztof wspominał tylko, że jakiś francuski dyplomata miał na dniach przyjechać do Polski, ale nie wiadomo dlaczego odwołał wizytę. W Niemczech Zachodnich mieliśmy w planie wizytę u mojej kuzynki Julki Potockiej, która pracowała jako pielęgniarka w amerykańskiej bazie wojskowej tuż przy granicy z Francją. Dojechaliśmy wieczorem i szykowaliśmy się na tradycyjnego wielkiego kotleta z równie wielkim piwem, bo Julka zawsze nas tak podejmowała. A tu ona robi wielkie oczy: Jak to? Jesteście? Przecież w Polsce wojna! Ja sięgnąłem po piwo, a Krzysztofek przykleił się do radia. Następnego dnia dotarliśmy do Paryża”.
15 grudnia KK jedzie do Maisons-Laffitte, siedziby „Kultury”, najważniejszego pisma polskiej emigracji. Magdalenie Grochowskiej opowie o tym spotkaniu tak: „Zastałem Giedroycia i Herlinga. Dzwonią do różnych wybitnych Polaków emigracyjnych, czytają im apel i proszą o podpisanie. Odezwa sprowadzała się do tego: Polacy, podejmijcie aktywny zbrojny opór. Ja słucham tego i mówię: »Panie redaktorze, ale kto ma się bronić i jak? Bo struktury »Solidarności« do walki zbrojnej są mało przygotowane, a poza tym nie mają broni… Przecież to jest nawoływanie do samobójstwa!«. Giedroyc podniósł się, ale nie sięgnął po butelkę whisky, co świadczyło o tym, że jest na mnie maksymalnie wkurzony. Powiedział: »Myli się pan. To trzeba obmyć krwią. Ja wiem, że każdy opór jest beznadziejny, ale ma sens. Jeżeli nie poleje się krew, to nie będzie mitu, a Polska ugrzęźnie w błocie na całe pokolenie. Nie o to chodzi, żeby zwyciężyć. Oczywiście, że ten opór nic nie może dać w sensie wojskowym. Ale musi polać się krew…«. Wtedy ja powiedziałem, że to jest absurd. Nie podpisano mu tego apelu”.
17 grudnia KK jedzie do Tignes, położonej na prawie 2000 m n.p.m. stacji narciarskiej regionu Espace Killy. Polska grupa spotyka się z wielką życzliwością mieszkańców: nie szczędzą zaproszeń na kolacje (z przednim winem oczywiście), a nawet darmowych gazet.
Marek Tarnowski: „Tignes za sprawą Krzysztofa stało się wtedy miniambasadą Polski i »Solidarności«. Dzierżawca schroniska, w którym mieszkaliśmy, odbierał mnóstwo telefonów do Messieur Kozlowski i za każdym razem z wielką dumą i przejęciem przekazywał słuchawkę Krzysztofowi. Ale poza tym próbowaliśmy też trochę pojeździć na nartach, bo Krzysztof był w Alpach pierwszy raz – a Tignes i sąsiednie Val d’Isere należą do najlepszych ośrodków zimowych na świecie. Tyle że kiedy w Val d’Isere zjeżdżaliśmy tzw. Piste L, wpadł na skałę w takim przewężeniu i doznał drobnej kontuzji. Odtąd, kiedy prowadziłem tam jako instruktor grupę, zawsze pokazywałem to miejsce moim uczniom jako Rocher de Kristof”.
To w Tignes Do KK dociera informacja (od komentatora telewizji francuskiej Jeana Offredo), że w obozie dla internowanych zmarł na serce Tadeusz Mazowiecki. Michałowi Komarowi opowie: „Był późny wieczór. Poszedłem do małego, opuszczonego kościółka w Tignes. Rozpłakałem się, jak szczeniak. W ciągu kilku następnych dni cztery czołowe pisma francuskie zamieściły obszerne wspomnienia o Tadeuszu. No, powiem, że dla takich wspomnień i nekrologów warto umierać”.
KK decyduje się wrócić do kraju. Najpierw jednak, przez Genewę, gdzie musi zdobyć wizę, leci do Rzymu (bilety opłaca mu osobisty sekretarz Papieża ks. Stanisław Dziwisz). 1 stycznia Jan Paweł II zaprasza KK na kolację do swoich apartamentów na ostatnim piętrze Pałacu Apostolskiego w Watykanie. KK wspomina (nagranie do filmu Tischner – życie w opowieściach): „Był wieczór, piątek. Czekałem wraz z Bohdanem Cywińskim na dziedzińcu św. Damazego na Ojca Świętego. Spóźniał się. Tłumaczono nam, że widocznie projekcja filmu Człowiek z żelaza, zorganizowana specjalnie dla Jana Pawła II, uległa jakiemuś zakłóceniu. Podjechały wreszcie samochody i dokładnie pamiętam Papieża, wyraźnie przejętego filmem. Chyba właśnie ten film pozwolił mu bezpośrednio dotknąć polskiej rzeczywistości, wczuć się w to, co tak trudno przekazać na odległość. Rozmowa przy kolacji w sposób naturalny wychodząc od filmu, od tego, co właśnie w tych dniach poniewierano w kraju, musiała chcąc nie chcąc skoncentrować się na tym szczególnie polskim problemie: co zrobić, by dławiąca nienawiść do panoszącego się i tak dojmująco realnego zła nie zniszczyła do reszty nas samych”.
W rozmowach z Michałem Komarem KK dodaje kilka detali: „Siostry podały posiłek. (…) Papież był na ścisłej diecie, bo to przecież ledwie siedem miesięcy po zamachu, siostry ugotowały coś, co zostało nazwane flaczkami. Letnia woda, w której z rzadka unosiły się farfocle. Nie do zjedzenia, po prostu organizm buntował się na sam widok. I wtedy Bohdan Cywiński dokonał czynu heroicznego. (…) Uniósł przepełnione rozpaczą oczy znad talerza, a spostrzegłszy stojącą na kredensie butelkę wina zapytał: Ojcze Święty, a może…? Papież odpowiedział, że tak, owszem, można… Wino było dobre, dodało nam sił do tego stopnia, że odważyliśmy się przełknąć flaczki, może bez szczególnego zadowolenia, ale i bez nadmiernej niechęci… Mówiliśmy o złu, o szatanie, o tym czy jest – jak chciał Tomasz z Akwinu – brakiem dobra, czy też realnym, aktywnym składnikiem rzeczywistości. Papież używał słowa »antychryst«… I o nienawiści. Co zrobić, żeby nas nie zniszczyła. Bo zawsze jest tak, że nienawiść najbardziej niszczy i krzywdzi jej nosiciela. (…) Pełen obaw związanych z powrotem do kraju poprosiłem Ojca Świętego o błogosławieństwo. No to klękaj – powiedział i wykonał nad moją głową pełen energii, zamaszysty znak krzyża”.
Jan Kułakowski, sekretarz generalny Światowej Konfederacji Pracy, proponuje KK ważną politycznie (i intratną) trzymiesięczną podróż po Ameryce Łacińskiej z wykładami o zdławieniu przez komunistów polskich związków zawodowych. KK nie podejmuje tematu i 4 stycznia 1982 roku wraca do kraju pierwszym samolotem wiozącym z Włoch dary dla Polski.
Bo to jednak Polska była pierwszą jego pasją.
Krzysztofie, poza wszystkim innym szkoda, że choć znaliśmy się prawie ćwierć wieku i tyle lat razem przepracowaliśmy, to nigdy żeśmy nie pojeździli razem na nartach. Ale może kiedyś się uda.
PS. Marek Tarnowski zmarł kilka dni przed swoim przyjacielem. I też spoczął na Salwatorze. („Hrabia gór” 23 lutego b.r.)
PS II. Cytaty (o ile nie zaznaczyłem inaczej) pochodzą z wydanej na 80. urodziny Krzysztofa Kozłowskiego przez fundację Świat Ma Sens książki „Obywatel KK”.