Żlebem na deptak
Są emocje, zaskoczenie i piękne widoki: z wąskiego i stromego żlebu wypadasz na szeroką płań, a tu w dole, niemal pod samymi nogami, widzisz dolinę z pięknym miastem oraz… lądujący w niej właśnie samolot. Wrażenie jest niesamowite. Tymczasem narciarze zwykle omijają to miejsce.
Innsbruck, bo o nim mowa, leży przy autostradzie, z której korzysta większość udających się a to do stacji zimowych zachodniej części Austrii, a to do Włoch (przez przełęcz Brenner), a czasem także do Szwajcarii czy Francji. I, paradoksalnie, na tym polega jego pech. Najczęściej bowiem spieszący do celu przejeżdżają obok miasta obwodnicą, w najlepszym tylko wypadku zwracając uwagę na charakterystyczną skocznię narciarską, słynną m.in. z turnieju Czterech Skoczni.
Tymczasem warto czasem zrobić sobie przerwę w podróży – zarówno na zwiedzenie samego miasta, jak… pojeżdżenie na nartach po górujących tuż nad nim stokach.
Innsbruck – z racji położenia tuż pod przełęczą Brenner – już w czasach rzymskich był wszak bramą między południem a północą Europy (nie bez powodu jego mieszkańcy pół żartem pół serio mawiają, że tak naprawdę to ich miasto jest stolicą kontynentu). Znaczenie dla jego rozwoju miała też wijąca się doliną – od samego St. Moritz aż do Dunaju – rzeka Inn.
Szczyt świetności nadszedł w XV wieku, kiedy to Innsbruck stał się stolicą Tyrolu, a Maksymilian I Habsburg przeniósł doń dwór cesarski. Na jego potrzeby rozbudował zamek Hofburg (obecnie interesujące muzeum). Cesarzowi Innsbruck zawdzięcza także słynny Złoty Dach na wykuszu centralnej kamienicy Starego Miasta – z 2738 złoconymi gontami.
Równocześnie dzisiejszy Innsbruck jest miastem młodzieży – dość wspomnieć, że obok 120 tys. stałych mieszkańców żyje w nim ok. 30 tys. studentów. Nawet przy średniowiecznych uliczkach pełno jest więc piwiarni i klubów.
Stara część Innsbrucka – w tle Nordkette
Prócz jednak zwiedzania muzeów i pubów można też w Innsbrucku przednio pojeździć na nartach czy desce. I to niemal dosłownie „w Innsbrucku”: stacja kolei szynowej na górujący nad miastem od północy obszar Nordkette znajduje się bowiem w samym centrum tyrolskiej stolicy – tuż przy jednej z miejskich arterii. Kolej – częściowo biegnącą podziemnym tunelem, częściowo nadziemną – zaprojektowała pochodząca z Iraku architektka Zaha Hadid (jej autorstwa jest też nowa wieża skoczni Bergisel, która w 2002 roku zastąpiła konstrukcję znaną z olimpiad lat 1964 i 1976). Wśród licznych nowinek technologicznych najbardziej użyteczne dla podróżnych okazuje się zawieszenie przedziałów wagoników na specjalnych osiach utrzymujących podłogę w poziomie niezależnie od tego, jaką stromiznę pokonuje akurat pociąg.
Drugi etap podróży to tradycyjna już kolej linowa, którą dociera się na poziom Seegrube (1905 m n.p.m.), będący centralnym punktem Nordkette (restauracja, wypożyczalnia, sklepy). Swoje robią widoki na dolinę Innu, sam Innsbruck (oraz samoloty co rusz lądujące na położonym na krańcu miasta lotnisku).
Okoliczne trasy – niezbyt długie, ale mocno zróżnicowane, bo przeznaczone zarówno dla lubiących stromizny, jak uczących się nart – oraz mały snow park obsługują dwa wyciągi krzesełkowe. Kids Arena, czyli pólko do ćwiczeń dla dzieci, wyposażona jest też w tzw. magic carpet, czyli wyciąg taśmowy.
Kulminacją wyprawy jest jednak wyjazd – panoramicznym wagonikiem następnej kolejki linowej – jeszcze wyżej: na (2256 m n.p.m.).
Tu pejzaże są jeszcze ciekawsze – widać i przełęcz Brenner, i dolinę Stubai, i najwyższy szczyt Niemiec, czyli Zugspitze w Alpach Bawarskich. A przy odrobinie szczęścia (a miałem je, będąc tam pierwszy raz we wrześniu ub. roku) można już z wagonika zobaczyć wylegujące się na skałach tuż pod górną stacją górskie kozice. Nieopodal można też obejrzeć drewniany kompleks jednego z pierwszych w Alpach obserwatoriów meteorologicznych.
Z grani wiedzie wiele szlaków pieszych na okoliczne wierzchołki. Narciarze i snowboardziści mają zaś do wyboru kilka tzw. off route, czyli wariantów zjazdów po oznakowanych, ale nietkniętych ratrakami , trasach oraz niezliczone możliwości absolutnego off piste.
Rzecz w tym, że nie jest, co przyznają nawet miejscowi, górą łatwą. Trzy żleby nieopodal stacji kolejki są wąskie i strome – nachylenie sięga ok. 70 %. Na dodatek kiedy parę dni temu miałem szansę tam pojeździć, były tam głębokie muldy, a śnieg zlodzony. Nieustannie żartujący Andy z innsbruckiej szkoły narciarskiej przekonywał jednak, że damy radę (a to on we wrześniu namówił mnie na paragliding w nieodległej dolinie Stubai – co okazało się fantastyczną przygodą). Cóż było robić: po krótkim podejściu, ruszyliśmy w dół drugiego, środkowego, żlebu. Faktycznie, udało się – i to nawet sprawniej niż reszta akurat próbujących tej drogi, choć styl nie był specjalnie imponujący, a uda płonęły. Ale spojrzenie z dołu na pokonaną górę dawało satysfakcję.
Andy opowiadał, że kiedy w Innsbrucku zaczyna mocniej padać, wielu mieszkańców szybko zwalnia się z pracy i wyjeżdża na Nordkette (na Hafelekar można być już w 40 minut), by zakosztować puchu. Podobnie reagują, gdy ktoś ze znajomych da cynk, że na górze zrobił się firn. Szansa na ten śnieg – marzenie każdego narciarza, jest tu spora, bo stok z racji południowej ekspozycji jest zwykle nasłoneczniowy, a z kolei wysokość gwarantuje niskie temperatury w nocy.
Mają zresztą i inne możliwości, jako że Olimpia Ski World obejmuje aż… 9 stacji zimowych położonych w niewielkiej odległości od miasta. A o ich klasie świadczy to, że niektóre były areną zimowych igrzysk olimpijskich (stąd nazwa). Ale to już temat na inną opowieść.