Rodzice i dzieci w jednej jeździli stacji (I)
Narciarska rodzina staje się najcenniejszym klientem zimowych kurortów. Efektem są specjalne atrakcje i oferty dla rodzin w praktycznie wszystkich stacjach.
– Na początku i pod koniec sezonu na stokach przeważają narciarze lubiący jeździć samotnie lub w grupach koleżeńskich. Pozostałe tygodnie to czas wyjazdów rodzinnych – zdradzają pracownicy biur podróży specjalizujących się w turystyce zimowej. Wniosek może być jeden: właśnie ta grupa gości przynosi największe zyski. Zwykle nie zadowoli się skromną kwaterą o turystycznym standardzie, lecz wybierze wygodniejszy apartament bądź hotel. W trosce o dzieci częściej skorzysta z posiłku w restauracji na stoku i usług instruktorów. Rodzice maluchów będą skłonni oddać je do narciarskich przedszkoli – pociechy nauczą się tam pierwszych kroków na śniegu i mają zapewnioną opiekę, więc oni sami też mogą pojeździć. W cenie są również wypożyczalnie sprzętu – dzieci szybko rosną i trzeba go często zmieniać. A i wieczorem trzeba zapewnić pociechom jakieś zajęcie – chociażby na basenie. Narciarska rodzina jest wreszcie klientem perspektywicznym – za parę lat najmłodsi goście mogą zechcieć wrócić do stacji znanej z dzieciństwa.
Nic dziwnego, że logo miejsca przyjaznego rodzinom ma w zimowym biznesie sporą wartość. Konceptu na ich przyciągnięcie szukają nawet ośrodki, które dotąd reklamowały się tym, że są areną alpejskiego Pucharu Świata bądź uchodziły za idealne tereny dla wyznawców najwyższego stopnia wtajemniczenia, czyli narciarstwa pozatrasowego (free ride’u czy ski-touringu). Nawet tam standardem stały się narciarskie przedszkola dla najmłodszych i snowparki dla jeżdżących na desce nastolatków.
Co równie ważne, tendencja ta pozwala na wspólny z dziećmi wyjazd tym rodzicom, którzy dotąd uważali, że musi to być czas stracony, bo… sami sobie nie pojeżdżą. Wszak żeby rodzinny wyjazd zimowy okazał się udanym, niezbędne są dwa warunki. Dzieci muszą wyszaleć się na nartach bądź desce. Najlepiej, żeby mogły przy tym podnieść swe umiejętności. Lecz szansę, by pojeździć, powinni dostać również rodzice.
Właśnie takim miejscom poświęcony będzie cykl pod nazwą: „Rodzice i dzieci w jednej jeździli stacji”.
Zacznę od prywatnego odkrycia minionego sezonu: Katschbergu w Karyntii. Ale komentatorów proszę też o własne typy – oraz wspomnienia pierwszych szusów swoich dzieci.
Bo przecież w pamięci rodzica – narciarza do końca życia pozostanie miejsce i chwila, kiedy to pierwszy raz zobaczył syna bądź córkę, zjeżdżających charakterystycznym dziecięcym pługiem z „prawdziwej” wreszcie góry – najlepiej w rzędzie innych małych narciarzy, sunących w ślad za Panią lub Panem Instruktorem. Mnie przydarzyło się to w Tignes, wysokogórskiej (jeździ się od 2000 do 3650 m n.p.m.) i uchodzącej za raj dla zapaleńców stacji w regionie Espace Killy francuskich Alp.
Niespełna 5-letni Kuba po 10 dniach pilnego uczęszczania do tamtejszej szkółki Les Marmottones (wzmocnionych popołudniowymi korepetycjami udzielanymi przez rodziców), potrafił samodzielnie zjechać czerwoną (!) trasą blisko kilometrowej długości.