Zmarł Michał Jagiełło, człowiek gór – i nart

Smutna wieść z Zakopanego: zmarł tam Michał Jagiełło.

Jego najkrótszy, ale jakże znamienny życiorys mógłby wyglądać tak: historyk literatury i pisarz (także poeta), a także przewodnik górski i ratownik TOPR. Debiutował w 1965 r. w „Taterniczku”, „Taterniku” i „Wierchach”. Od 1964 r. mieszkał w Zakopanem, w latach 1972-1974 był naczelnikiem Grupy Tatrzańskiej GOPR. Od 1975 r. w Warszawie.

W 1980 r. został zastępcą kierownika Wydziału Kultury KC PZPR, lecz po 13 grudnia 1981 r. rzucił legitymację partyjną, protestując przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Współpracował z opozycją, pisując m.in. w cenionym podziemnym Kwartalniku Politycznym „Krytyka”. Po 1989 r. z nominacji premiera Tadeusza Mazowieckiego został wiceministrem kultury. W latach 1998-2006 był dyrektorem Biblioteki Narodowej.

Ale każdy, kto go poznał, mógł zachwycić się Jego ciepłem, jakąś naturalną uczciwością, wreszcie nieagresywną bezpośredniością (mnie chociażby już podczas pierwszej rozmowy telefonicznej zaproponował przejście na „ty”, choć dzieliła nas przecież spora różnica wieku, a znaliśmy się jedynie jako autorzy książek o „Tygodniku Powszechnym” Jerzego Turowicza i miłośnicy nart).

I oczywiście teraz potwornie żałuję, że ta znajomość pozostała telefoniczną, choć ciągle zapraszał mnie do Zakopanego (pomieszkiwał tam ostatnio u państwa Marasków) – na narty (choć przyznawał, że lepszy jest w chodzeniu po zboczach) i rozmowy o górach. A wiedział na ich temat mnóstwo. Wszak jego słynna (kilka wydań) opowieść „Wołanie w górach” – historie akcji ratowniczych w Tatrach – weszła do kanonu.

Może najlepszym sposobem uczczenia jego pamięci będzie przytoczenie pierwszego artykułu, jaki nadesłał nam do „Ski Magazynu” minionej zimy, bo dotyczył on nart właśnie. Ogłosiliśmy go jesienią 2014 r.

„Narty i ludzie nart
Narty były dla nas, ratowników, stałym tematem rozmów. I jako narzędzie pracy ratowniczej, jako instrument, na którym można było wygrać na pólku dodatkowy zarobek, i jako „deski” do ścigania się dla przyjemności czy dla sportowego wyczynu.

Tak się ułożyło, że pierwszą noc w schronisku górskim spędziłem podczas obozu wędrownego uczniów Liceum Ogólnokształcącego w Proszowicach pod Krakowem – latem 1956 roku. Wędrówkę zaczęliśmy od wejścia na Leskowiec (918 m n.pm.), szczyt we wschodniej części Beskidu Małego. To właśnie tam, w małym drewnianym schronisku kilometr od wierzchołka ku północy, miałem okazję zobaczyć małżeństwo Krygowskich: prof. Zofię oraz Władysława – znanego już wtedy człowieka gór.

Upłynęły cztery lata i spędzałem tam parę dni zimowych ferii jako student pierwszego roku polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego już związany z krakowskim środowiskiem górskich przewodników studenckich, mającym dwie sekcje: beskidzką i tatrzańską. Miałem z sobą narty i próbowałem ćwiczyć choćby jazdę w skos stoku oraz pług, umożliwiający jakie takie zsunięcie się z dość ciężkim plecakiem leśnym wąwozikiem do szosy, czyli do autobusu. A w końcu do akademika „Żaczek”, gdzie mieszkałem od jesieni 1959 blisko pięć lat formalnie rzecz biorąc, bo faktycznie coraz więcej czasu spędzałem w Zakopanem i Tatrach, aż 1 stycznia 1964 r. podjąłem pracę w Zarządzie Głównym GOPR, skąd rychło przeniosłem się do Grupy Tatrzańskiej.

Z Pogotowiem Górskim związany byłem od 1962 r., miałem więc możliwość bliższego poznania i tych, którzy pamiętali Mieczysława Karłowicza (1876 – 1909), i którzy składali ratownicze przyrzeczenie na ręce Mariusza Zaruskiego (1867-1941), i działali razem z Józefem Oppenheimem (1887-1946). Należeli do nich: Stanisław Gąsienica Byrcyn starszy (1887-1967), Józef Gąsienica Wawrytko starszy (1889-1971), Stanisław Gąsienica Szymków z Lasa (1890-1966), Jan Gąsienica Tomków (1901-1988)… Z tym ostatnim dyżurowałem jeszcze zimą na Gubałówce oraz w Dworcu Tatrzańskim, po sąsiedzku Muzeum Tatrzańskiego, bo przecież tam mieściło się ongiś TOPR, czyli później GOPR i Grupa Tatrzańska. Jan był młodszym bratem Józefa (1887-1942), przewodnika, ratownika i taternika – tego od Tomkowych Igieł w Niżnich Rysach – i żywym łącznikiem między latami trzydziestymi XX wieku, okresem okupacji i latami powojennymi aż po osiemdziesiąte.

Warto wspomnieć, że my, najmłodsi, programowo wysyłani byliśmy dość często na dyżury razem z seniorami, a przecież wtedy w Pogotowiu pracowało się do sześćdziesiątego piątego roku życia. Dzięki czemu ileś tam nocy – a bywało, że i całych dób podczas halnego – spędziłem zimą na Kasprowym Wierchu mając jeziora czasu do pogawędek z takimi interesującymi postaciami, jak Tadeusz Gąsienica Giewont (1915-1999), przewodnik, ratownik i skrzypek czy Stanisław Marusarz (1909-1981), przewodnik i ratownik, syn Jędrzeja Marusarza Jarząbka (1877-1961), z pierwszej drużyny TOPR. „Nasz” Stanisław był stryjecznym bratem słynnego Stanisława Marusarza „Dziadka” (1913-1993), skoczka, alpejczyka i kuriera, którego oczywiście też miałem szczęście poznać; tak jak Andrzeja Krzeptowskiego „Ujka”, słynnego przewodnika i kuriera oraz jego brata Józefa Krzeptowskiego II, w młodości narciarza olimpijczyka, a potem gospodarza schronisk w Pięciu Stawach i Roztoce.

Narty były stałym tematem naszych rozmów: jako narzędzie pracy ratowniczej, jako instrument, na którym można było wygrać na pólku dodatkowy zarobek, i jako „deski” do ścigania się dla przyjemności czy dla sportowego wyczynu. Ja byłem w tej dziedzinie tak słaby, że nadrabiałem te zaległości grotami i wspinaczką ścianową, szczególnie zimą. To jasne, że jeśli nie chciałem tylko siedzieć za biurkiem i przygotowywać statystyki wypadków – a nie chciałem – musiałem być na tyle sprawny, żeby bezpiecznie zwozić kontuzjowanych z Nosala i z górnych partii Kotłów Gąsienicowego i Goryczkowego czy Padaków. Wyobraźcie sobie, że zjeżdżaliśmy slalomem żlebem z Wrótek na Kalatówki; stał tam jeszcze domek startowy. A skoro o Kalatówkach, to pamiętam, że wysłano mnie tam na obstawę, gdy zimą bodaj 1965 r. Jerzy Gruza kręcił jeden z odcinków serialu „Wojna domowa”. Wtedy poznałem wspaniałą Alinę Janowską, i po około trzydziestu latach zwoziłem ją kontuzjowaną z Kotła Goryczkowego wspólnie z Arkiem Gąsienicą Józkowym (1867-2001).

Zwoziłem rannych na drewnianych toboganach, ale trafiłem już na okres duraluminiowych akii. Jakże przydatnych wiosną w ściąganiu kontuzjowanych na przykład żlebem ze Świnickiej Przełęczy, z Buli pod Rysami albo Doliną Roztoki. Z ciekawszych sytuacji mam w pamięci nocny transport młodej zawodniczki, narciarki, która pomieszkiwała w pokoju maleńkiego hoteliku PKL w górnej stacji na Kasprowym. Akurat z kolegą dyżurowałem nocą w trakcie wzmagającego się halnego wiatru. Dziewczę zaczęło narzekać na nasilające się bóle żołądka i uznaliśmy, że nie wolno nam ryzykować i czekać do rana – zresztą była niewielka szansa na uruchomienie kolejki – zapakowaliśmy więc chorą w solidny śpiwór i do akii. Zamieć, księżyc spoza pędzących chmur, walka z gwałtownymi podmuchami na Trawersie, Kocioł Goryczkowy, Szyjka, Bula nad Polakiem, okiść spadająca nam na głowy w lesie, i wreszcie nasza stacja w domku pani Janiny Pychowej.

Warto może wtrącić – szczególnie dla Czytelników średniego i młodego wieku – że opowiadam o czasach nie tylko przed-śmigłowcowych, ale i takich, kiedy to zimą z szeroko rozumianego rejonu Hali Gąsienicowej chorych i poszkodowanych transportowało się znacznie częściej nartostradą z Karczmiska niż samochodem drogą jezdną przez Psią Trawkę i Brzeziny. Wystarczyło, że nie działał w czasie wiatru wyciąg, a ktoś zaczął wymachiwać rękami w niecce Gąsienicowego lub poniżej, aby trzeba było wprzęgać się między dyszelki na dłużej. Bywało, że to wołał nabity w sobie narciarz. Wnet ta jego tusza dawała się ratownikom we znaki, trzeba było przecież wyciągnąć akię z tym szlachetnym ładunkiem na Karczmisko, odsapnąć chwilkę i ruszyć, czasem już przy czołówkach, nartostradą do Kuźnic.
Najbardziej pożądane były jednak zwózki w Kotle Gąsienicowym w słoneczną marcową pogodę, na oczach pięknych kobiet podnoszących się łaskawie z leżaków, gdy delikatnie zdejmowaliśmy kontuzjowanego z krzesełka zatrzymanego właśnie wyciągu na górnej stacji, niemal na wyciągnięcie ręki od tych, którzy się tam pracowicie „opalowywali” . Gdy na początku 1975 r. przeprowadziłem się do Warszawy, okazało się, że miałem tu nie tylko bliskich w środowisku taterników i speleologów, ale także znajomych ze stoków. Spośród ludzi pióra byli to przecież Wojciech Adamiecki (1934-2008) – późniejszy ambasador III RP w Izraelu i Maciej Krasicki (1940-1999) – dziennikarz i scenarzysta, Janusz Rolicki i Jerzy Szperkowicz, Tomasz Łubieński i Maciej Wierzyński.

Narty były nieodzowne w różnych – jeśli tak można powiedzieć – wcieleniach. Ba! Przecież obstawialiśmy rajdy narciarskie. Zamykam oczy i widzę Eugeniusza Strzebońskiego (1926-1978) podchodzącego z nartami na ramieniu i z solidnym plecakiem. Towarzyszymy grupie narciarzy w czasie rajdu wysokogórskiego. Pod czujną opieką straży granicznej polskiej i czechosłowackiej idziemy ze schroniska w Roztoce przez Polanę pod Wysoką aż pod Polski Grzebień – i potem zjeżdżamy jako ostatni; człapiemy ze schroniska w Pięciu Stawach na Gładką Przełęcz, zsuwamy się do Cichej i znowu wdrapujemy się po stoku aż na Tomanową Przełęcz skąd na nocleg do schroniska pod Ornakiem. Czerwone Wierchy, Trzydniowiański, Starorobociańska Dolina, podejście z Cichej na Beskid. Zjazd z Kasprowego na Kalatówki na uroczyste zakończenie rajdu. Apteczki, szyny do usztywniania kończyn, bandaże, małe śrubokręty i obcążki, żeby radzić sobie wysoko na grani z narciarskim wiązaniem…

Blisko byłem z Józefem Uznańskim (1924-2012), wybitnym narciarskim talentem i świetnym ratownikiem. Dobrze się zapowiadał jako zjazdowiec Rafał Mikiewicz (1946-2001), ale kontuzja przerwała mu sportową karierę. Miałem też okazję pracować z wybitnym biegaczem Andrzejem Mateją, znakomitym dwuboistą Stanisławem Łukaszczykiem Zbójnikiem oraz z pięknie i skutecznie jeżdżącym Maciejem Gąsienicą. Dużej klasy zawodnikiem w konkurencjach alpejskich był Bogusław Paluszek, i jestem rad, że swego czasu mogłem stanowić z nim zespół „do zwózki”, tak jak ze świetnym prawdziwym Profesorem od nart – Adamem Maraskiem , a także Adamem Borkowskim i Tomaszem Gąsienicą Mracielnikiem. Dziękuję wam za to!”.

A ja dziękuję Tobie, Michale.
PS W najbliższym wydaniu „Ski Magazynu”, za kilka dni, wydrukujemy ostatni już tekst Michała Jagiełły.