Baqueira Beret: opowieść o sekretnym zakątku (4)

Po tym, jak w Baqueira/Beret jeździ się na nartach (pisałem o tym tutaj), teraz o tym, jak się w tej pirenejskiej stacji nocuje…

… i je.

DSC_2191m(Fot. Magda Lipska)
Baqueira Beret jest, jak wspominałem (choćby tutaj), kurortem narciarskim powstałym praktycznie od zera. Ma to naturalnie wpływ zarówno na jego atmosferę, jak i na standard.

Co do pierwszej – kluczową rolę grają rygory dotyczące architektury stawianych w stacji hoteli i apartamentowców (zarówno tych prywatnych, jak i przeznaczonych na wynajem). Oto bowiem wszystkie utrzymane być muszą z zachowaniem elementów charakterystycznych dla tradycyjnego budownictwa całej doliny Aran (z, jak też pisałem, dachówkami zwanymi pizarra włącznie). Nie mogą też oczywiście zakłócać krajobrazu.

W efekcie nawet najpokaźniejsze budynki nie sprawiają wrażenia blokowisk, bo albo udatnie wkomponowano je w zbocza, albo też część kondygnacji – choćby garaże czy niektóre wypożyczalnie i przechowalnie sprzętu – wkopano pod ziemię.

Z kolei fakt, że stacja powstała stosunkowo niedawno, bo dopiero w l. 70 ubiegłego wieku, wpływa na wysoki poziom większości kwater.

Najważniejsza uwaga/rada brzmi: niezależnie od nominalnej liczby gwiazdek, którą chwali się kwatera, spróbujmy sprawdzić także w inny sposób jej faktyczny poziom. Zwykle bowiem jest tak, że pierwotna klasyfikacja nie jest weryfikowana w następnych latach – a przecież i wymogi, i gusta się z czasem zmieniają…

Prosty przykład: pierwszą noc w Baqueira spędziłem w hotelu Himalaya. Legitymuje się czterema gwiazdkami, lecz zarówno pod względem wystroju (nowoczesny, acz z gustowną elegancją nawiązująca do górskiej tradycji), jak i obsługi spisuje się na piątkę.

Podobnie było w hotelu La Pleta – formalnie z szyldem pięciu gwiazdek, lecz śmiało mogącym mieć jeszcze wyższy status ***** GL („Grand Lujo”, czyli ***** +) – zważywszy choćby na nastrój i specyficzny, bo szykowny i z klasą, luz personelu (La Pleta oferuje skądinąd także noclegi apartamentowe).

Spałem bowiem także w hotelu absolutnie topowym – bo szczycącym się pięcioma gwiazdkami ze wspomnianą adnotacją „Grand Lujo”. Recepcja była znakomita, kuchnia również (na kolację podano fondue w kilku wariantach – w każdym znakomite) itd. Jednak brak było w tym wszystkim odrobiny radości: uśmiechy załogi były od ucha do ucha wprawdzie, ale jakby wyłącznie rutynowe. Także aranżacja pokoi raziła – mnie w każdym razie – jakąś hotelarską właśnie sztampą. Właśnie owej dobrze rozumianej dyskretnej swobody, obecnej w La Pleta.

Korzystałem wreszcie z hotelu też czterogwiazdkowego, lecz wyraźnie pochodzącego z pierwszych lat istnienia stacji – i ostatnio chyba niemodernizowanego… Tu z kolei warunki były tylko nieco lepsze niż, chociażby, w apartamentowcach Alp francuskich (choć śniadanie niezgorsze).

Już to szybkie porównanie pokazuje, że warto dokładniej sprawdzić oferty, a nie opierać się jedynie na „gwiazdkach”.

Można też naturalnie wynająć w Baqueira apartamenty (choć właściciele wielu z nich wcale nie traktują ich jako źródła dochodu, lecz zostawiają na wyłącznie własny użytek – z ewentualnym wyjątkiem dla bliskich przyjaciół). Tu standard jest bardziej wyrównany. Na dodatek można w nich przygotowywać posiłki (wino do nich lepiej jednak przywieźć z doliny, bo w spożywczaku w samej stacji jego ceny bywają przesadzone).

Choć znowu: akurat w Katalonii grzechem byłoby nie spróbować miejscowych specjałów. Mnie podbiła Olha Aranesa, czyli będąca specjalnością doliny zupa czy też raczej tzw. danie jednogarnkowe.

fot. Michał Lipski

fot. Michał Lipski

Bo jest to wywar na kości cielęcej, wsparty kawałkami baraniny i wieprzową głowacizną z dodatkiem grzybów, czerwonej kapusty, ziemniaków, selera, marchewki, fasoli itp. – ale też… kaszanki czy białej kiełbasy. Sztuka polega nie tylko na proporcji składników, ale też na czasie ich dodawania – by się, chociażby, nie rozgotowały.

Szczęśliwie, choć pewnie nie przez przypadek, trafiłem na ideał – a było to w restauracji Biniaran w miasteczku Arties. Wrażenie robiły też słynne chuletony, czyli – w uproszczeniu – wielkie grillowane steki, w górskiej chacie Eth Cerer de Montadi, do której trzeba dotrzeć albo terenowym niemalże samochodem, a czasem tylko na skuterach śnieżnych lub pieszo.

fot. Michał Lipski

fot. Michał Lipski

Po prostu: jeść tam wszędzie dają godnie. Jedno tylko: nie ma sensu wybierać się na kolację przed godziną… dziewiątą wieczorem (czy raczej w nocy). Bo, po prostu, w Hiszpanii dopiero wtedy – i to także w zimie – zaczyna się poważne biesiady. Poważne, warto ostrzec, także pod względem objętości.

Nie przez przypadek więc zatem nieco inaczej niż w Alpach wygląda menu lokali na stoku. Składa się ono raczej z przekąsek (a nie z ciężkich knedli, makaronów czy innych, choć też przecież wspaniałych, rösti). Oczywiście są wyjątki: wykwintny 5 J’s Grill (firmowany przez jednego z najbardziej cenionych producentów słynnych suszonych szynek, czyli 5J Cinco Jotas) bądź klasycznie już snobistyczny Möet Winter Lounge (to miejsce słynie wszelako głównie z szampanów i kawioru oraz obecności chcących się pokazać celebrytów).

20151215_142046m
Odnośnie zaś do dojazdu: oczywiście najwygodniejsze jest skorzystanie z samolotu do Barcelony, a potem wynajęcie samochodu bądź skorzystanie z autobusu docierającego do samej stacji. Loty do stolicy Katalonii oferują zaś już nie tylko tzw. tanie linie, czyli Wizzair i Ryanair, ale od stycznia także Lot – i to na razie w porównywalnych cenach (a terminy przylotu i odlotu są nieco wygodniejsze).

Moet_winter_Lunchm