Po olimpiadzie: bez olimpiady!

Jest tak, jak można się było spodziewać: medale zdobyte na igrzyskach w Soczi zaczynają służyć jako argument na rzecz starań o organizację zawodów olimpijskich w Krakowie. Tymczasem sensowniej byłoby wykorzystać zwycięstwa sportowców do popularyzacji dyscyplin zimowych i zmian w systemie szkolenia młodzieży.
Niektórzy komentatorzy (i politycy oczywiście) pieją z dumy: sukcesy Justyny Kowalczyk, Kamila Stocha oraz łyżwiarek i łyżwiarzy szybkich mają być dowodem na to, że Polska w sportach zimowych jest potęgą. Sam premier (nie licząc senatora – działacza Persona oraz paru dziennikarzy) uznał, że teraz to już na pewno trzeba zawalczyć o status gospodarza igrzysk 2022 r.

Wygląda na to, że w atmosferze narodowego triumfu (czy raczej triumfalizmu) nieważne okażą się: wciąż kiepskie skomunikowanie Krakowa z górami, niedostatek obiektów sportowych w Małopolsce (a i na Śląsku, gdzie planuje się rozgrywać mecze ponoć hokeja), koszmarny stan Zakopanego, niestabilne warunki pogodowe w Tatrach, kwestia źródeł finansowania tak wielkiej imprezy oraz późniejszego wykorzystania ewentualnie powstałej na jej potrzeby infrastruktury itd. itp.

Wygląda też na to, że rzeczywiste sukcesy w kilku dyscyplinach pozwolą zamieść pod sukno pytanie o totalną porażkę w pozostałych – choćby w narciarstwie alpejskim. Oczywiście mało kto łudził się, że polscy alpejczycy mogą pokusić się o czołowe miejsca, lecz to, co zaprezentowali w Soczi jest żenadą. Zwłaszcza, jeśli przypomnieć, że uprawianie narciarstwa zjazdowego deklaruje ok. 4 miliony rodaków, z czego wielu od dzieciństwa ma już szansę i szczęście jeździć w Alpach.

To, że ten imponujący odsetek kochającej narty populacji nie przekłada się na wyniki sportowe, musi wynikać z wadliwego systemu szkolenia najzdolniejszych. Faktycznie: od lat (czytaj: od tzw. małyszomanii) Polski Związek Narciarski za dyscyplinę nr 1 uznał skoki – choć z oczywistych względów trudno z nich uczynić sport masowy. Swoje robią układy personalne (prezes Tajner), sponsorskie, a nawet względy polityczno-propagandowe (biało-czerwony festyn na Krokwi dobrze wygląda w tv). Za wyborem tym poszły pieniądze – oraz rezultaty: w skokach udało się stworzyć skuteczny system szkolenia, a w końcu silną kadrę.

Na alpejczyków też idą pieniądze – tyle że wydawane są one chaotycznie i, jak się zdaje, po uważaniu. W narciarskiej branży od dawna padają przykłady faworyzowania niektórych zawodników – także tych, którzy mimo stworzenia im sprzyjających warunków do treningu i rozwoju, nie potrafią jakoś poprawiać swych wyników.

Nadzieją rodzimego narciarstwa alpejskiego miał być – prywatny w sumie! – program Tauron-Bachleda Ski, lecz i w nim zmieniły się chyba ostatnio akcenty ze szkodą dla najmłodszych spośród objętych szkoleniowym patronatem.

Teraz para ma pójść w starania o olimpiadę – czyli znowu w spektakularną fasadę (co z tego, że raczej trudną do urzeczywistnienia), a nie w stworzenie rzeczywiście istotnego zaplecza w postaci rzeszy młodych ludzi trenujących zimowe sporty.