Kitz górą

A jednak się udało! Pomimo trwających od początku sezonu kłopotów ze śniegiem, wielu dni z dodatnią temperaturą oraz deszczu na kilkanaście godzin przed zawodami, w Kitzbühel rozegrano serię zawodów alpejskiego Pucharu Świata. Kiedy w minioną sobotę przejeżdżałem przez topowy tyrolski kurort na ulicach mijałem grupy kibiców wracających z trasy najważniejszej imprezy: zjazdu po słynnej Die Streif.  Ale to, że do zawodów – wbrew takim przeciwnościom! – doszło, zmusza do postawienia pytania o to, kto lub co rządzi dziś narciarstwem.
Sami mieszkańcy Kitz nie kryją, że spośród odbywających się na otaczających miasteczko stokach konkurencji nie liczy się ani slalom, ani gigant, lecz tylko zjazd. Ten zjazd. Zjazd Die Streif.

Przypomnijmy tylko: trasa ma 3,3 km. Start jest na wysokości 1665 m n.p.m., a metę wyznaczono niemal w środku tyrolskiego Kitzbühel (na 863 m n.p.m.). Narciarze pokonują więc ponad 800 metrów różnicy poziomów.
Stromizna stoku za uskokiem zwanym Mausefalle (Pułapka na myszy) sięga 85 proc., a niektórzy ze startujących oddają tam skoki długości 80 m (choć najlepsi starają się jak najmniej przebywać w powietrzu, jako że wówczas ich prędkość jest mniejsza niż wtedy, gdy narty jadą po śniegu).

Inne legendarne w narciarskiej branży miejsca Die Streif to: Steilgang (najbardziej zwykle zlodzony fragment trasy), Alte Schneise (uchodzi za szczególnie wymagający z racji raptownie zmieniającego się ukształtowania i oświetlenia terenu) oraz Hausberg (kolejny stromy – 69 proc. – i trudny punkt, a startujący mają już za sobą ponad półtorej minuty jazdy).

Do Kitz zjeżdżają najwięksi, bo dobry wynik tu zdobyty jest warunkiem narciarskiej sławy. Swoje robią też wyższe niż na innych zawodach premie dla zwycięzców.

Nic dziwnego, że przez cały miniony tydzień stał w austriackich (a częściowo także niemieckich) mediach nazwa „Kitzbühel” pojawiała się raz za razem w przeróżnych kontekstach. Opowiadano więc o dziejach zjazdu Streifą: wspominano jego bohaterów i… najgroźniejsze upadki. Plotkowano o otoczce wydarzenia, a zwłaszcza celebrytach zjeżdżających na nie do Kitz (pojawiały się m.in. nazwiska Lauda i Svarowsky). Spekulowano na temat faworytów. Wyjaśniano detale technologii stosowanej w używanych przez zawodników nartach. Przede wszystkim jednak przytaczano prognozy pogody – bo ona mogła pokrzyżować wszystko.

Pisałem tu już („Kitzbühel czeka na Streif”, 18 stycznia b.r.), jak wyglądała Die Streif , kiedy oglądałem ją na początku minionego tygodnia. Relacjonowałem także po jakie środki sięgnęli organizatorzy (na żądanie sponsorów i za dodane przez nich w ostatniej chwili ekstra pieniądze), by jednak przygotować trasę.

Trud został wynagrodzony niemal symbolicznie: w noc poprzedzającą zawody na moment zrobiło się chłodniej i spadło nieco śniegu, co na chwilę poprawiło scenerię. Nie zawiedli też kibice (zwłaszcza, że do końca istniała groźba, iż FIS będzie zmuszony odwołać start). I wreszcie: sama rywalizacja była, jak zwykle na Streif bywa, niebywale pasjonująca.

Tylko więc najwięksi sceptycy zastanawiają się, czy ma sens rozgrywanie zawodów sportowych za wszelką cenę – już nawet nie w imię tradycji, lecz po to, by spełnić zachcianki sponsorów i zadość uczynić ich interesom.

Ale, jak się zdaje, sami kitzbühelianie takich wątpliwości nie mają.