Piękna zima w Heiligenblut

Okazuje się, że są jeszcze na tym świecie miejsca, gdzie w styczniu jest normalna zima. Wystarczy choćby znaleźć się po południowej stronie Alp.

Przy górnej stacji gondoli w Heiligenblut 2600 m n.p.m. (Fot. Tomasz Rakoczy)

Jest tak: w północnych częściach Alp jedyne dziś miejsca ze śniegiem to, prócz najwyższych wierzchołków i sztucznie przygotowanych tras narciarskich, jedynie te zbocza, które nie są narażone na działanie słońca. Wystarczy jednak przekroczyć którąś z przełęczy (bądź pokonać jeden z tuneli), by znaleźć się w innym świecie.

Tak było, kiedy w minioną sobotę kursowym (i co do minuty punktualnym) autobusem Regio jechałem z Kitzbühel do Lienz.  Już przy wyjeździe z tunelu łączącego północne Alpy Tyrolu z południowymi, wreszcie sypało jak w styczniu sypać powinno. Zbocza nad wioską Matrei (wchodzącą w skład znakomitej stacji Großglockner Ski Resort, którą zachwalałem tu w minionym roku „Jak się robi świetną stację”, 29 marca 2013 r.) były pokryte grubą warstwą śniegu.Na położonej na przedmieściach Lienz, trasie Pucharu Świata narciarze jeździli w najlepsze – i w doskonałych warunkach (o stacjach wokół stolicy Osttirolu w pięknym paśmie Dolomitów Lienzerskich pisałem w raporcie zimowym drukowanej „Polityki” 46/2013).

Kiedy zaś po przesiadce dotarłem do Heiligenblut, małej karyntyjskiej wioski położonej niemal u stóp najwyższego szczytu Austrii Grossglocknera (3798 m n.p.m.)., pługi zbierały z ulic świeżo spadły śnieg. Wedle komunikatów wyświetlanych przy dolnej stacji tamtejszej gondoli na okolicznych szczytach było półtora metra śniegu. (Narciarskie i krajobrazowe walory Heiligenblut z detalami wymieniłem relacjonując zorganizowany tu w minionym sezonie Freeride Camp:  „Grossglockner.pl (I)”, 23 stycznia 2013 r. i następne).

Stoki nad Heiligenblut – w tym tygodniu ! (Fot. Tomasz Rakoczy)

Następnego dnia znowu padało – była na dodatek gęsta mgła, więc jazda nie by łatwa. Lecz już dzień później, czyli w poniedziałek, widoczność się poprawiła, więc warunki stały się przednie. Swoje robi  to, że na zboczach nie ma zbyt wielu narciarzy i snowboardzistów. Na dodatek większość z nich to wprawieni w sztuce – a więc bezpiecznie jeżdżący – uczestnicy Salomon Rocker Ski Camp – polsko-austriackiego pomysłu na sportowy (i dużo tańsze niż zwykle, dzięki oferowanym przez gospodarzy atrakcyjnym – sięgającym pięćdziesięciu  procent! – zniżkom na skipassy i noclegi) zimowy wyjazd.

To uatrakcyjniona wersja ubiegłorocznego Freeride Camp: otóż teraz swoje umiejętności można doskonalić pod okiem najlepszych w Polsce fachowców w aż trzech narciarskich specjalnościach. Oto bowiem rad skitourowych udziela Jędrek Bargiel – tak, tak, ten sam, który w listopadzie wszedł i zjechał z Shishapangmy, czyli z wysokości 8013 m. n. p. m.(„Nowy trend w polskim himalaizmie”, 3 października ub.roku).

Jędrek Bargiel na zboczach Heiligenblut (Fot. Tomasz Rakoczy)

Między tyczkami – bądź po prostu skrętem ciętym – można pojeździć w towarzystwie Macieja Kominko, niegdyś zawodnika, a dziś słynącego w branży z trafnych uwag trenera alpejskiego. Z kolei przewodnikami w jeździe terenowej są Andrzej Osuchowski (rodzimy uczestnik zawodów Freeride Tour Qualifier) oraz Roman Kuss, jeden z najlepszych austriackich speców od freeride. Obozowicze mogą też testować najnowsze kolekcje Salomona i Atomica (narty przygotowują serwisanci Intersportu), uczestniczyć w warsztatach o zagrożeniach lawinowych czy pokazach pracy psów ratowniczych.

O nartach Salomon i Atomic opowiada serwisman Intersportu Jerzy Heczko (Fot. Tomasz Rakoczy)

A że warunki śniegowe w ciągu dnia się zmieniają – bo jednak i tu popołudniu śnieg w niższych partiach zaczyna być ciężki – więc zalecenia co do bezpieczeństwa i techniki jazdy na różnych podłożach są tym cenniejsze.

Lecz co najważniejsze: podpatrywanie, jak eksperci od śniegu szukają dobrego śniegu i jak bezpiecznie prowadzą swoje grupy jest samo w sobie zajmujące i napawające otuchą. Choć oczywiście największą frajdą jest samo jeżdżenie w ich towarzystwie. Kiedy Roman Kuss pokazał nam wielki kocioł pełen puchu – w którym były ledwie dwa ślady po jakichś poprzednikach, a więc mogliśmy do woli wyznaczać własne linie, szczęścia było co niemiara. I to wcale nie dlatego, że gdzie indziej wciąż brakuje śniegu.