Cud w Alpach (i statystyki sprzed niemal wieku)

Media informowały niedawno o 70-letnim niemieckim turyście, który przeżył tydzień w lodowej szczelinie na wysokości 3000 m n.p.m. w Alpach Sztubajskich. Ratownicy uznali to za cud. Historię tę warto zderzyć z analizami przyczyn wypadków w Alpach z przełomu minionych stuleci. Bo okazuje się, że w ludzkiej mentalności niewiele się zmieniło.

Teraz było tak (relacja za źródłem wskazanym mi przez Andrzeja52): 70-letni Niemiec 8 sierpnia opuścił samotnie (to ważne) jedno ze schronisk w Alpach Sztubajskich z zamiarem zdobycia Schrankogel (3507 m n.p.m.), czyli drugiego co do wysokości szczytu tego pasma. Nie zapisał się jednak w tzw. księdze wyjść (znowu ważne). Był ponoć nieźle wyposażony, tyle że zapomniał… raków (to też istotne).

Na poziomie ok. 3000 m n.p.m., przechodząc przez lodowe pole, poślizgnął się i wpadł do głębokiej na 20-metrów szczeliny. Choć ekipy ratownicze przez kilka dni przeczesywały okolice, nie natrafiły na poszukiwanego. Uratował go przypadek (czy też cud właśnie). Pomimo, że nie było już większych nadziei, trzech rodaków zaginionego postanowiło spróbować raz jeszcze przejść drogą, którą mógł wybrać. Kiedy mijali jedną z lodowych szczelin, usłyszeli: „ Nareszcie jesteście!”. Okazało się, że szczęśliwie miał niewielki zapas żywności i płynów, co pozwoliło mu się odżywiać. Ale już na pewno cudem było to, że przez ten tydzień wśród lodu nie zmarł z wychłodzenia.

Akurat trafiłem niedawno na numer Śląskiej Gazety Lekarskiej z 1947 r. z recenzją książki włoskiego medyka Roberto Galatti „Wypadki śmierci w Alpach ze szczególnym uwzględnieniem techniki wyszukiwania i oględzin zwłok”. Autor analizuje „1447 wypadków śmiertelnych zaszłych w okresie 45 lat – od r. 1890 w górach alpejskich”, a konkretnie – „w rejonie Montblanc [tak w oryg. – KB]”.

Okazuje się, że przyczyny letnich tragedii w Alpach wciąż są identyczne. Zdecydowana bowiem większość wypadków śmiertelnych dotknęła turystów wędrujących bez przewodników. Tyczy to zarówno turystów zakwalifikowanych jako „niedoświadczeni”, jak tych „doświadczonych”.

I tak, w wypadkach śmiertelnych w okolicach Mont Blanc na przełomie XIX i XX wieku prawie 46 proc. ofiar to „turyści niedoświadczeni, którzy w krytycznej chwili odbywali wyprawy bez przewodników”. Blisko 24 proc. zgonów zanotowano „wśród doświadczonych turystów bez przewodników”. Osobną grupą byli alpiniści wędrujący w pojedynkę – wedle ustaleń dr. Galatti stanowili oni ok. 9 proc. ofiar.
Tymczasem tylko niespełna 10 proc. turystów zginęło w trakcie wyprawy z przewodnikiem.

Przypadek niemieckiego turysty jest więc klasyczny: samotna wycieczka, a więc siłą rzeczy bez przewodnika. Do tego dochodzą równie klasyczne błędy: zlekceważenie obowiązujących w górach zwyczajów czy wręcz procedur (zapis w księdze wyjść) oraz niedostateczne (brak raków).
Na korzyść 70-latka można zapisać za to dużą odporność – i fizyczną, i psychiczną.
Dr Galatti wśród przyczyn tragedii wylicza bowiem „atmosferyczne, fizjologiczne i patologiczne”. Do tych pierwszych zalicza „szybkie i znaczące różnice temperatur (zbyt niska lub zbyt wysoka temperatura, różnice zależnie od wysokości i znaczne, nieoczekiwane zmiany w krótkich odstępach czasu), nadmierne nasłonecznienie (udar słoneczny, w zimie ślepota śnieżna), zbytnie zawilgocenie powietrza, mgły, burze (pioruny), gołoledź”.
Z czynników fizjologicznych rolę grały „przede wszystkim choroby układu krążenia”, ale też „niewłaściwe odżywianie się, nadużycie alkoholu, nieodpowiednie przygotowanie fizyczne”, a wreszcie właśnie „brak opanowania nerwowego”.

Znamienne w końcu, że w okresie 1890-1935 w Alpach notowano stosunkowo mało śmiertelnych wypadków w zimie. Dziś te akurat proporcje mocno się zmieniły w związku z umasowieniem narciarstwa. Na dodatek w związku z panującą od kilku lat modą na skitoury i jazdę poza trasami spory odsetek tragedii to te z udziałem doświadczonych narciarzy oraz uczestników wypraw prowadzonych przez certyfikowanych przewodników.