Całkiem inne Ischgl
Obecna wizyta w Ischgl kompletnie zmieniła moją ocenę tej tyrolskiej wioski. W efekcie stacja wysoko awansowała w prywatnym rankingu ośrodków narciarskich. Wszystko dzięki świetnemu przewodnikowi. I temu, że choć kończy się kwiecień, tu wciąż pada śnieg .
Ischgl to nie tylko balanga, ale też wielkie narty
Pierwszy raz byłem tu kilka dni w 2007 roku. I wyjeżdżałem z mieszanymi wrażeniami. Oto w ramach tradycyjnych plenerowych koncertów na rozpoczęcie sezonu śpiewała gwiazdka pop Rihanna. Do Ischgl zjechało 14 tys. jej fanów. Nie zapomnę tłumu kompletnie pijanych nastolatków, który wypełnił po występie zadbane zwykle i, by tak rzec, dostatnio eleganckie uliczki wioski. Teraz przypominały one rynki i place polskich miast podczas tzw. zabaw sylwestrowych. W powietrzu fruwały flaszki po piwie, wypełniły się liczne w Ischgl puby i kluby, a szaleństwo trwało do świtu.
Rihanna w Ischgl, jesień 2007 r.
Inna sprawa, że kiedy następnego ranka wyruszaliśmy na narty, ulice były już czyszczone z grubej warstwy szkła. A, co jeszcze ważniejsze, na trasach nie było niemal nikogo. Widać większość gości odsypiała wieczorną zabawę.
Owszem, pod względem narciarskim Silvretta Arena (czyli tereny rozpościerające się między Ischgl i szwajcarskim Samnaun) mogła robić wrażenie. To było nie było 238 km tras oraz rzeczywiście najnowocześniejsze kolejki i wyciągi (zwłaszcza po stronie Ischgl, które chwali się, że w minionych 10 latach na poprawę infrastruktury wydało 200 mln euro – choć i Szwajcarzy siłą rzeczy musieli się postarać, a w efekcie Samnaun jest jedną z najlepiej technologicznie rozwiniętych stacji tego kraju).
Wszystko przyćmiewało jednak wspomnienie owej ludycznej – w najgorszym sensie tego słowa – imprezy z poprzedniego wieczoru. Na dodatek Ischgl promuje się właśnie jako stacja mocno „rozrywkowa” i na taką klientelę stawia. Jeśli ktoś lubi styl wyjazdów zimowych – dostanie co chce. Ale jeśli ktoś – jak ja – woli nieco bardziej ciche, a bardziej alpejskie narty, mógł czuć się rozczarowany.
Tymczasem okazuje się, że jest i inne Ischgl – typowo właśnie alpejskie i bardziej narciarskie niż klubowe.
Po pierwsze, tym razem mieszkałem tuż przy wjeździe do wioski (choć niedaleko dolnej stacji gondoli Pardatschgrat). W okolicy kwatery nie było więc – w przeciwieństwie do centrum – żadnych głośnych i klubów.
Co jednak ważniejsze, miałem okazję pojeździć po Silvretta Arena ze świetnym przewodnikiem. Jest rodowitym ischglczykiem, więc nie tylko doskonale znał swoje rodzinne góry, ale też był pełen zapału, by je pokazać. Bo faktycznie możne być z nich dumnym.
Zawiózł mnie w takie miejsca, do których sam pewnie nigdy bym nie trafił (a w czasami nie odważyłbym się spróbować tamtędy zjechać). Udowodnił, że jego Ischgl ma niebywałe możliwości.
Zarówno, jeśli chodzi o trasy – tu moim wielkim faworytem stała się ta oznaczona nr 7 nie tylko z racji jej urozmaicenia, ale też dlatego, że mogliśmy tuż przy niej zobaczyć pasące się stado…27 kozic (jest to możliwe oczywiście wtedy, gdy podczas zjazdu nie myśli się tylko o jak najszybszym pokonaniu nartostrady, ale przystanie parę razy, by obejrzeć okolicę). Jak też o jazdę terenową, bo mój cicerone zabrał mnie i na tzw. ski routes, czyli oznaczone wprawdzie, ale nie przygotowywane i nie patrolowane trasy, i na klasyczne off piste – chociażby długi zjazd do Samnaun z Palinkopf (2864 m n.p.m.) do słynnej Drogi Przemytników, dziś oznaczonej jako trasa „Duty Free Run” – bo Samnaun jest teraz strefą wolnocłową (trzeba jednak uważać ze skalą zakupów, bo na grani/granicy między Szwajcarią a Austrią stoją czasami patrole celników i patroszą zbyt wypchane plecaki).
Warto było z wywieszonym językiem (i wciąż nie w pełni po złamaniu pewną prawą ręką) próbować nadążać za sympatycznym lokalesem. To on (i, powtórzmy, zupełnie nieoczekiwany późno kwietniowy śnieg) przekonali mnie, że Ischgl to prawdziwie alpejska stacja. Nie tylko dla narciarzy rozrywkowych.
PS. Całkiem inne Ischgl pierwszy raz zobaczyłem w poniedziałek. A we wtorek nastąpił odkrywania ciąg dalszy. Teraz już samodzielnego. Śnieg padał – i to intensywnie – od samego świtu. Nawet na trasach było więc dobre 40 cm puchu (a w niektórych rejonach Silvretta Arena nawet więcej). A że widoczność była czasami kiepska, więc i chętnych na jazdę przy mało sprzyjającej aurze – niewielu. Tym większą miałem frajdę: kreślenie pierwszych śladów w samotności (a na dodatek w stosunkowo bezpiecznych warunkach , bo jednak na trasie – co dawało zarówno orientację w terenie, jak było pewną ochroną przed prawdopodobnymi przy tak intensywnych opadach lawinami). Tylu zjazdów w puchu dawno nie skosztowałem. Co z tego, że po trasie, skoro śnieg był głęboki i dziewiczy, a sceneria dzika i piękna (a było to w okolicach wyciągu Gampenalp na zachodniej rubieży Silvretta Arena oraz na słynnej trasie nr 7 – w skrajnie wschodniej tym razem części stacji).
Około godziny 16 przestało padać i wyszło słońce. Szkoda, że muszę już wyjechać z Ischgl. Ale chętnie tu jeszcze o nim napiszę (choćby o tym, jak w miarę najtaniej spędzić tu parę dni w przyszłym już sezonie).