Tanio i ze śniegiem, ale czy w Polsce?

Tani nocleg tuż przy zawsze białych trasach z licznymi wyciągami to – wedle sondażu firmy ARC Rynek i Opinia -gwarancja najazdu polskich narciarzy. Równocześnie aż 90 proc. badanych za miejsce dłuższych narciarskich wyjazdów miało wybrać stacje w kraju. Tyle że to sprzeczność!


Nie zwrócili na nią jednak uwagi redaktorzy internetowego newslettera tygodnika „Newsweek”, którzy powołują się na te „niepublikowane badania”.

Po ostatnich ubogich w opady zimach nie dziwi, że najważniejszym kryterium wyboru miejsca wyjazdu na narty jest pewność, że na stokach nie zabraknie śniegu. Tym bardziej zdumiewa jednak teza, jakoby rodzimi narciarze stawiali na rodzime ośrodki – wszak pewność śniegu jest tu dużo mniejsza niż choćby w Alpach! Swoje robi już to, że polskie pasma są niższe niż alpejskie.

Także jeśli chodzi o możliwości sztucznego dośnieżania jesteśmy nieco w tyle. Owszem, niemal przy każdym wyciągu w kraju stoją już armatki. Tyle że bywają one mocno wysłużone i technologicznie przestarzałe (bo wielu właścicieli ośrodków kupuje używane instalacje z krajów alpejskich właśnie). Co jeszcze ważniejsze: właściwe przygotowanie stoku przy pomocy armatek jest sporą sztuką, której reguły są w Polsce znane tylko nielicznym. Stąd widoczne gołym okiem błędy (oraz idące na marne praca, woda i energia).

Podobnie dziwnie brzmi zestawienie z krajową rzeczywistością kryterium „licznych wyciągów”. Oczywiście, istnieją ośrodki (choćby lansowana jako krajowy ideał nowoczesnej stacji zimowej Białka Tatrzańska), w których obok siebie wybudowano kilka krzesełek. Tyle że wciąż nie można stacji tych porównywać do alpejskich. Ani mówić o „licznych wyciągach”. Nie wspominając o tym, że zarządzający rodzimymi kurortami zimowymi często upychają na podlegającym im terenie tyle wyciągów, ile się da. W pogoni za zyskiem (i chcąc poprawić statystyki w folderach reklamowych), nie baczą na to, że skutkiem jest tłok na stokach, a więc i rosnące niebezpieczeństwo wypadków.

Trzecim wreszcie kluczowym – wedle cytowanego sondażu – kryterium decyzji o miejscu zimowych wyjazdów ma być cena zakwaterowania. Lecz znowu: czy aby na pewno polscy górale bądź hotelarze liczą sobie za nocleg mniej niż Słowacy, Czesi, Włosi czy Austriacy? Wystarczy przejrzeć pierwszy z brzegu katalog, by stwierdzić, że w wielu przypadkach ceny noclegów w górach Słowacji, Czech czy też w samych Alpach są niższe od tych, jakich żądają krajowi gospodarze. 

Równocześnie respondenci badania mieli twierdzić, że nie przywiązują wagi do kosztów wyżywienia. Tymczasem jeśli już coś za granicą bywa droższe niż w kraju, to – prócz dojazdu – właśnie posiłki (niezależnie od tego, czy gotujemy sami, czy korzystamy z restauracji). Bo już na pewno nie karnety – zwłaszcza, jeśli stosować jedynie rozsądny wyznacznik, czyli porównanie ceny do jakości infrastruktury.

W „newsweekowym” newsletterze można w końcu przeczytać, że Polacy wydają obecnie „na urlopy” mniej niż niegdyś: „różnica w porównaniu do czasów sprzed kryzysu jest uderzająca”. Tak się składa, że w tym sezonie kilka razy byłem w różnych miejscach w Alpach – zarówno tych tańszych, jak uchodzących za luksusowe. Rodaków spotykałem wszędzie – zwykle w sporej ilości. Także miejscowi spece od turystyki z zadowoleniem opowiadali, że odsetek gości z Polski stale rośnie i że – co też znamienne – wydają oni w alpejskich stacjach średnio tyle samo pieniędzy, co narciarze z Europy Zachodniej.

I jak tu wierzyć niektórym sondażom…

PS. Powyższe wątpliwości nie oznaczają naturalnie, że w ogóle nie warto jeździć na narty w polskie góry. Sam uwielbiam Kasinę Wielką (tak, tak, rodzinną wioskę Justyny Kowalczyk) ze Śnieżnicą, stok w Lubomierzu czy Kasprowy. Ale wracam tam co jakiś czas z sentymentów z młodości i właśnie dlatego, że miejsca te nie przerodziły się w zimowe kombinaty w rodzaju Białki „z licznymi wyciągami” (jedynie ten fastfood na szczycie Kasprowego…). Nie zaś dlatego, że miałoby być tam lepiej niż w Alpach.