Najdłuższy alpejski wyścig świata…

… rozgrywany jest od trzech lat w austriackim Nassfeld. Wpisano go nawet do Księgi Rekordów Guinessa. Nie bez powodu: uczestnicy mają do pokonania 25,6 km i 6 tys. metrów różnicy poziomów. W weekend i ja je przejechałem. O miejscu jednak może nie wspomnę.

 Przed startem Schlag dasAss w Nassfeld

Dość powiedzieć, że zajęło mi to godzinę i 53 sekundy, podczas gdy czas zwycięzcy (młodego mieszkańca Karyntii z okolicznej doliny) to 52 minuty 41 sekund. A na starcie stanęło prawie 700 zawodników – w tym ex- członkowie austriackiej kadry narodowej, mający na koncie zwycięstwa w zawodach alpejskiego Pucharu Świata (m.in. Armin Assinger, który patronuje imprezie: jest ona rozgrywana pod hasłem: „Schlag dasAss”, czyli „Pobij Assa”). Przeważali oczywiście Austriacy, ale byli też m.in. Francuzi, Włosi, Chorwaci i Słoweńcy. No i jeden Polak .

 Autor na trasie Schlag dasAss…

 … i na podium z samym Arminem Assingerem, odbierając od burmistrza Nassfeld nagrodę dla „najlepszego zawodnika z Polski” (zestaw przednich lokalnych kiełbas i serów wzmocniony buteleczką sznapsa) (fot.Marek Długopolski).

Reguły są proste. Na trasę w regularnych odstępach czasu wypuszczane są grupy po 20 osób. Po krótkim podbiegu zaczyna się właściwy zjazd. Trzeba się zmieścić między dość rzadko rozstawionymi bramkami (dlatego wielu uczestników jedzie na nartach do supergiganta lub nawet biegu zjazdowego – ja miałem zwykłe all mountain, czym oczywiście po części tłumaczę swoją pozycję ). Na odpoczynek można sobie pozwolić jedynie na wyciągach (trasa, wiodąca przez trzy masywy należące do stacji, podzielona jest na odcinki, na które zawodnicy są wywożeni kolejnymi krzesełkami, orczykiem i gondolą).

Choć ma to być przede wszystkim zabawa, to wielu uczestników zawodów traktuje je śmiertelnie poważnie, a ich ambicja udziela się reszcie – walka jest zatem zacięta.

 Rusza kolejna grupa zawodników

Przed dwoma laty brałem udział w podobnej imprezie – „Der Weiße Ring” w innej renomowanej austriackiej stacji zimowej Lech-Zürs (podobnie jak Nassfeld należy ona do pierwszej dziesiątki najlepiej ocenianych ośrodków narciarskich tej części Alp). Tam też startowali wybitni alpejczycy, ale dystans był krótszy, a trasa łatwiejsza i mniej wymagająca niż ta w Nassfeld (por. „Wielki wyścig”, 9 stycznia 2010 r.). 

Tak czy tak, w obu miejscach na mecie zawodników oklaskuje niezmiennie spory tłum kibiców – w Nassfeld było ich dobrych kilka setek. Dodatkową atrakcją okazał się pokaz akrobacji lotniczej Red Bull Flight Show, bo za sterami samolotu zasiadał podobno sam… mistrza świata w tej konkurencji. Skądinąd startowanie bądź kibicowanie rozmaitym zawodom – zarówno tym z udziałem najlepszych, jak zwykłych amatorów – jest nader popularne we wszystkich krajach alpejskich. Niewykluczone zresztą, że także ta tradycja przyczynia się do sukcesów sportowych tutejszych narciarzy.

Imprezy takie służyć mają również oczywiście promocji kurortu. I nie ma tu znaczenia fakt, że akurat Nassfeld – jak zdradził mi dr Kurt Genser, odpowiadający za public relation regionu – chce uchodzić przede wszystkim za stację rodzinną. Reklamuje się choćby tym, że w sezonie słońce świeci tu średnio 850 godzin – „o sto więcej niż w północnej części Alp”. Kurort leży wszak tuż przy granicy z Włochami: przebiega ona granią jednego z górujących nad miasteczkiem masywów, ale wszystkie wyciągi znajdują się po stronie austriackiej (choć od kilku lat dyskutuje się nad pomysłem wybudowania kolejek także od strony włoskiej). A choć większość spośród 110 km tutejszych tras zakwalifikowanych jest jako „czerwone” (a więc wcale niełatwe), to w najtrudniejszych miejscach wytyczono zwykle warianty dostępne także dla słabiej jeżdżących.

Ale o tym, czym jeszcze Nassfeld chce przyciągnąć gości, napiszę w kolejnej nocie.