Odciążanie polskich stoków?

Aby narciarze mogli bezkolizyjnie zjeżdżać po trasie łatwej, każdy z nich potrzebuje 200 m kw. wolnej przestrzeni – ustaliło ministerstwo spraw wewnętrznych i administracji. I chce narzucić tę normę właścicielom stacji zimowych. Ci się oczywiście burzą.

Fot. Piotr Uss Wąsowicz

Regulacja tycząca dopuszczalnego obciążenia stoków znajduje się w jednym z przygotowywanych przez resort rozporządzeń do uchwalonej niedawno ustawy o bezpieczeństwie i ratownictwie w górach i na zorganizowanych terenach narciarskich (tej samej, która wprowadziła ponownie obowiązek jazdy w kaskach do 16 roku życia, zakaz jazdy w stanie nietrzeźwym oraz funkcję ratownika narciarskiego i nowe zasady finansowania służb ratowniczych – pisałem o niej w nocie „Alkohol, kaski i ratownicy”, 15 września b.r.)

Eksperci MSWiA obliczyli też, że na trasach trudnych na jednego narciarza powinno przypadać 300 m kw., a na bardzo trudnych – 400 m kw. Powołują się na konsultacje z GOPR i TOPR . Faktycznie: od lat przed sezonem każdy stok jest sprawdzany przez ratowników górskich – sporządzają oni wtedy tzw. pomiar przepustowości, do którego nieformalnie przyjmowali podobne limity: od 200-400 m kw. na osobę w zależności od stopnia trudności nartostrady, Resort odwołuje się nadto do standardów obowiązujących w Alpach – konkretnie w Tyrolu.

Samą potrzebę takiej regulacji MSWiA uzasadnia rosnącą liczbą wypadków na stokach. W minionym sezonie GOPR-owcy interweniowali 4,5 tys. razy, a TOPR udzielił pomocy 1,5 tys. poszkodowanych. Coraz więcej akcji jest przy tym wynikiem kolizji między użytkownikami stoku.

Projekt nie zawiera jednak wskazówek, jak zarządzający wyciągami mają w trakcie sezonu sprawdzać obciążenie na swoich stokach. Skądinąd właśnie trudności w praktycznej realizacji tego rodzaju przepisów są głównym argumentem oburzonych właścicieli wyciągów. Jednak kluczowe znaczenie ma dla nich oczywiście spadek dochodów w razie zmniejszenia liczby narciarzy i snowboardzistów.

Bo aby na stoku było luźniej trzeba albo go poszerzyć, albo ograniczyć przepustowość wyciągu. Rodzime stacje tymczasem chlubią się ostatnimi laty lawinowymi inwestycjami w wyciągi właśnie. Tyle że polega to często na zastępowaniu małych orczyków czterosobowymi krzesełkami. Efektem jest rzeczywiście niebywały czasem tłok na stokach (symbolem może być choćby Białka Tatrzańska).

Na dodatek sporo do życzenia pozostawia często zabezpieczenie podpór i armatek czy też miejsc, w których nartostrady się krzyżują. Dochodzi do tego specyfika samej techniki skrętu ciętego oraz dość popularny wśród rodaków obyczaj picia alkoholu (bywa, że w zestawie „piwo z wódką”) w przerwach między zjazdami. W rezultacie zagrożeni kolizją są nawet doświadczeni narciarze.

Łatwo narzekać na regulacyjne zapędy urzędników (skądinąd nie wiadomo jeszcze, czy proponowane limity będą miały formę norm, których łamanie będzie skutkowało karami czy też tylko wytycznych). Ale może polskie kurorty zamiast promować się hasłem: „u nas nie ma kolejek do wyciągów”, powinny zachęcać gości zapewnieniem „u nas nie ma tłoku na stoku”?